Krótkie to dzieło, więc i ja nie będę się rozpisywał. Świetny pomysł wyjściowy, od razu intrygujący i wciągający. Niepominięte ciekawe dylematy moralne, które samoistnie się w takim świecie pojawiają. Bardzo fajnie zarysowani bohaterowie, mimo krótkiego przecież czasu antenowego. No i ciekawa historia kryminalna, w której nawet zwroty akcji się zmieściły.
Aż by się chciało, żeby więcej książek w tym świecie powstało.
No cóż... Jest to jedna z dziwniejszych książek, które ostatnio czytałem. I nie chodzi mi o świat przedstawiony, albo o styl pisarski. Obie te rzeczy pokrywają się (do pewnego momentu przynajmniej) z tym, czego doświadczyliśmy w poprzedniej, debiutanckiej książce autora, "Pielgrzymie". Znowu zatem lądujemy w świecie tajnych służb, gdzie bohater samotnie wrzucony między wilki musi uratować świat i dodatkowo jeszcze przeżyć. To wszystko polane charakterystycznym sosem, który będzie odpowiadał fanom "Pielgrzyma". Do pewnego momentu.
Problem bowiem w tym, że książka nie do końca jest tym, co obiecuje. Przez pierwsze dwieście, trzysta stron prowadzi nas przez różne zakątki realnego świata z realnymi zagrożeniami, a potem... nagle zaczyna wprowadzać coraz więcej elementów fantastycznych. Te, z początku wydając się drobnymi dodatkami, nagle stają się osią fabuły i przewracają świat książki do góry nogami. Myślę, że warto to wiedzieć przed rozpoczęciem czytania, żeby nie nabrać błędnych oczekiwań.
Terry Hayes, choć ciągle przyjemny narracyjnie, fabularnie chyba tym razem trochę odpłynął. Ale i tak chętnie przeczytam jego kolejną powieść. Jeśli nie będę musiał znowu na nią czekać prawie dekadę.
Anthony Horowitz to moje odkrycie 2022 roku. Jak ja w ogóle na niego trafiłem? Nie mogę sobie przypomnieć. Niemniej jednak "Morderstwa w Suffolk" tak mi się spodobały, że niedługo później sięgnąłem po jego poprzednika, "Morderstwa w Somerset", który jeszcze mocniej utwierdził mnie w przekonaniu, że dziełom pana Horowitza warto poświęcać swój czytelniczy czas. Szkoda jedynie, że tak niewiele z nich jest wydane w Polsce. Na szczęście "Pogrzeb na zamówienie" jest jedną z nich. Na nieszczęście z kolei, następnych części cyklu, który ta książka zapoczątkowuje, już niestety u nas nie ma.
A wart jest ten cykl uwagi z kilku powodów. Po pierwsze, autor występuje w nim osobiście, pełniąc rolę swoistego doktora Watsona i zręcznie wplatając w fabułę fakty i wydarzenia ze swojego życia, do tego stopnia, że nie wiemy, gdzie kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna świat powieści. Naprawdę, dla mnie, jako miłośnika filmu "Tintin", niezwykle ciekawe było mieć wgląd w proces pracy nad jego kontynuacją i dowiedzieć się choć częściowo, dlaczego ona jeszcze nie powstała. A z drugiej strony, nie mam pojęcia, ile z tego, co Horowitz tam ujawnił, jest prawdą... Podejrzewam jednak, że większość – i że właśnie koncepcja cyklu jest sposobem autora na podzielenie się z publiką różnymi aspektami swojej twórczości, w które włożył sporo energii, a które nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Po drugie, co właściwie powinno być po pierwsze, historia. To jest kryminał i tutaj intryga jest zawsze najważniejsza. A w "Pogrzebie na zamówienie" intryga jest pierwszorzędna. Z jednej strony nawiązuje mocno do klasyki (postać genialnego detektywa i jego mniej błyskotliwego pomagiera, dochodzenie prawdy poprzez rozmowy z kolejnymi osobami powiązanymi z ofiarą morderstwa), a z drugiej jest osadzona we współczesności. Ponadto zadziwia ogrom szczegółów, które mają naprowadzić na rozwiązanie zagadki, a których znaczenie pojmujemy oczywiście dopiero w finale.
Tak więc, parafrazując głównego bohatera: brawo Tony! Dobra robota, kolo! Chcę więcej!
No i wróciła mi wiara w Harrisa. Autor powrócił tu do często przez siebie poruszanej tematyki związanej z drugą wojną światową i tym razem nie zawiódł. Choć sama kwestia rakiet V2 – zapewne głównie z powodu mojej niewiedzy – nie wydawała mi się szczególnie atrakcyjna, to jednak zaryzykowałem sięgnięcie po tę książkę i teraz już wiem, jak bardzo się myliłem.
Z jednej strony historia niemieckich naukowców, którzy w większości gotowi są sprzedać duszę, by móc rozwijać swoje wynalazki.Z drugiej wątek kobiecego oddziału stworzonego w celu wyliczania trajektorii lotów rakiet V2. Obie te rzeczy zgrabnie się przeplatają, tworząc emocjonującą opowieść, która dużo zyskuje na tym, że jest w pewnym stopniu oparta na faktach.
Po przeczytaniu tej dość krótkiej książki nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele tematów zdążył w niej Harris subtelnie poruszyć. Kwestia sumienia naukowców wykorzystujących swą wiedzę do zabijania. Przeciwności, z którym musiały się zmagać kobiety w ówczesnej armii. Losy ludności cywilnej mieszkającej na odbijanych z rąk do rąk obszarach. O tym, jak w czasach wojny prywatne sprawy mieszają się z zawodowymi. I jeszcze parę innych tematów.
A wszystko podane w tak nieprzesadzonym, przekonującym stylu, że nie sposób nie pomyśleć, iż tak właśnie mogło to wtedy wyglądać.
Jaka była szansa, że polubię tę powieść? Pewnie jedna na milion.
To wcale nie jest tak, że lubię książki, które w całości są pisane z przymrużeniem oka. Uwielbiam humor, jak najbardziej, ale jako wartość dodaną, a nie jako konwencję napędzającą i usprawiedliwiającą najbardziej nawet absurdalne rozwiązania fabularne. Siadając zatem do mojej pierwszej lektury Pratchetta, godziłem się z myślą, że będzie również moją ostatnią, a nawet i jej może nie dokończę.
Tymczasem po kilku stronach...
Tak, już po kilku stronach (a właściwie po kilkunastu minutach, gdyż słuchałem audiobooka w genialnej interpretacji Macieja Kowalika), wiedziałem, że Terry Pratchett wie, jak to zrobić, żeby utrzymać mnie przy tej powieści. Poczucie humoru autora i sposób jego dozowania świetnie ze mną rezonowało, nie wpływając jednocześnie destrukcyjnie na opowiadaną historię.
To, co jednak najbardziej w tej książce potrafi mocno przykuć i już nie puścić do końca, to postacie. Niepozbawione wad, często niezbyt rozgarnięte, ale prostoduszne i błyskawicznie wzbudzające sympatię, w przeciwieństwie do inteligentnych lecz żałosnych żądnych władzy antagonistów. To dla przerośniętego krasnoluda Marchewy i dla zrezygnowanego kapitana straży Vimesa czytamy – i dla kolejnych takich postaci będziemy czytać – Pratchetta.
Szansa jedna na milion... ale może się udać!
Doskonałe pomysły, wręcz genialne, rozwijające motywy nauki przemieszanej z mitologią i wrzucające w to wszystko człowieka wraz z jego emocjami i uczuciami. Niektóre opowiadania cierpią jednak na tym, że są... opowiadaniami – aż się prosi, żeby rozwinąć niektóre wątki, albo dowiedzieć się, co będzie dalej, bo czasem cała historia bywa podsumowana zaledwie jednym zdaniem.
Ja też więc zakończę już moją recenzję. A masz, Tedzie Chiangu!
Słuchanie tej powieści w formie audiobooka uwydatniło mi jej dwie główne cechy, które właśnie w zależności od formatu, w jakim się ją czyta/słucha, mogą mniej lub bardziej wpływać na przyjemność lektury.
Pierwsza sprawa: ta książka jest długa. I to naprawdę długa, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z pozycją kryminalną. Całe śledztwo dotyczące morderstwa ciągnie się miesiącami, a my poznajemy chyba wszystkie osoby związane z tą sprawą i oczywiście, jak to w kryminałach bywa, każda z nich choć przez chwilę jest podejrzana. Co więcej, poznajemy wydarzenia nie tylko oczami znanej nam pary detektywów, ale też mamy wgląd w prywatne rozmowy na czacie internetowej gry, przez co o niektórych rzeczach dowiadujemy się prędzej. To wszystko składa się na długość całej historii. Co ciekawe, przynajmniej w moim odczuciu, forma audiobooka sprzyja takim ciągnącym się fabułom. Nie widząc, ile jeszcze historii przed nami, można bardziej się wciągnąć w to, co dzieje się aktualnie.
Druga sprawa: liczba osób zamieszanych w tę sprawę może przyprawić o ból głowy. Co rusz poznajemy nową postać, która ma swoje grzeszki na sumieniu, a nawet kiedy już poznamy wszystkie osoby, to nie jest łatwo je spamiętać. Nie chodzi mi o to, że ciężko je od siebie odróżnić, bo każdej autorka potrafi skutecznie nadać odrębny charakter. Jednak często zdarzało się, że kiedy któraś z nich była nagle wymieniana z imienia, to musiałem przypominać sobie, o kogo chodzi. I tu pojawiła się wada audiobooka – nie mogłem szybko przekartkować książki, by odświeżyć pamięć. Właśnie to niestety zepsuło mi trochę finał książki. Choć trzeba przyznać, że i bez tego finałowe wyjawienie wydało mi się zbyt krótkie, szybkie i mało efektowne.
Poza tym jednak książka jest świetna, czyta się (lub słucha) wyśmienicie. Cieszy mnie kolejny dobry tom po odrodzeniu w poprzedniej części. Oby tak dalej!
Kolejna książka, która wylądowała w kategorii "Bardzo mi się podobało, ale...". To taka dziwna kategoria, w której książki mają dobrą fabułę, silnie oddziałujące postacie, w ogóle wszystko wygląda niemal idealnie, a jednak z niewiadomych przyczyn coś w mojej głowie do końca nie kliknęło i nie zadziałało na mnie emocjonalnie tak, jak powinno.
Bo finał historii Spensy i walki ludzkości z Superiority/delverami (czytam w oryginale, więc nie znam polskich odpowiedników) jest bardzo dobry. Przemiana Spensy, powodowana przeżyciami z poprzednich tomów jest wiarygodna i satysfakcjonująca. MBot nie jest już co prawda tym samym MBotem, co wcześniej, trochę brakuje jego odkrywczych komentarzy na temat człowieczeństwa, ale jest to całkowicie uzasadnione fabularnie i nie mogło być inaczej. Wyzwalanie ludzkości spod opresji Superiority jest również poprowadzone sprawnie i efektownie. Wątek delverów z kolei potrafi poruszyć na poziomie emocjonalnym. Wszystko brzmi wspaniale. Tylko że...
Tylko że co właściwie? Nie potrafię nawet powiedzieć. Może to dlatego, że czytałem tę książkę zbyt długo, biorąc pod uwagę jej objętość i tempo? Może wciąż miałem zbytnio podkręcone oczekiwania po genialnej pierwszej części? A może to słabsza w moim odczuciu trzecia część osłabiła moje przywiązanie do tego świata i postaci?
Może.
To Jack Reacher, jakich wiele – w dobrym i złym znaczeniu. Pewnie będę szedł pod prąd powszechnej opinii, jeśli stwierdzę, że początek podobał mi się najbardziej. Cała sekwencja, kiedy Reacher podróżuje autostradą jako autostopowicz i najpierw my, a potem on zaczyna orientować się, kim są ludzie, którzy go zabrali, była dla mnie całkiem zajmująca.
Potem jednak wracamy na standardowe reacherowskie tory. I choć zazwyczaj nie jest to wadą – w końcu tego szukamy w każdej kolejnej książce cyklu – w tym przypadku jednak nie zadziałało to tak dobrze, jak zazwyczaj. W pewnym momencie, kiedy kolejna osoba okazywała się nie tym, za kogo ją uważaliśmy, uznałem, że to już zbyt wiele i że nagle przestało mi zależeć. A przecież dotąd siłą kolejnych powieści Childa było między innymi to, że w obliczu niezniszczalności głównego bohatera to postacie drugoplanowe dawały się polubić i w pewnym momencie zaczynało nam na nich zależeć.
Żeby jednak nie było zbyt dużo marudzenia, w ogólnym rozrachunku powieść mi się podobała i choć ponarzekałem, to com chciał, dostałem.
Chciałbym już oficjalnie potwierdzić, że w tym momencie Blake Crouch dołączył do zacnego grona moich ulubionych autorów.
Wszystko, co napisałem o "Rekursji", mógłbym równie dobrze przepisać w recenzji tej książki. A że napisałem tam same dobre rzeczy, to sami rozumiecie, że "Mroczna materia" musiała również otrzymać maksymalną notę.
Wszystko – począwszy od naukowo podbudowanego zaczątku fabuły, przez emocjonalne jego konsekwencje, aż do zwrotu akcji, który jeszcze bardziej komplikuje już przecież zwariowaną sytuację – tworzy zwartą, kipiącą akcją i emocjami całość.
To jest zaskakujące, że ja, który zazwyczaj ślimaczę się z czytaniem nawet najbardziej zajmujących powieści, książki tego autora konsumuję błyskawicznie. Jeśli to nic nie znaczy, to niech mnie ciemna materia pochłonie
Wcale nie zamierzałem czytać tej książki. Nie było jej w żadnych moich planach czytelniczych. Miałem jedynie jakieś – nomen omen – okruchy wspomnień z udanej adaptacji filmowej. Kiedy więc zupełnym przypadkiem natknąłem się na stronę książki w jakimś sklepie, jakoś tak zacząłem czytać znajdujący się tam darmowy początkowy fragment.
To najwyraźniej wystarczyło, żeby przeczytać ją całą.
Bo jest to powieść, której styl z niewiadomego powodu niemal od razu przykuwa uwagę. Opisuje pozornie zwykłe wydarzenia z życia kamerdynera i lordowskiego domu, w którym pełni on służbę. Będący narratorem, niezwykle oddany swej pracy kamerdyner równie często wspomina historię świetności swej kariery, co brnie w górnolotne rozważania dotyczące natury godności, honoru i tym podobnych idei.
I tylko czasem na krótką chwilę powstaje pytanie, czy te wszystkie wspomnienia i rozważania nie próbują ukryć jakiejś dojmującej pustki i straty w jego życiu. Poczucia, że ominęło go coś, czego nigdy już nie będzie w stanie zdobyć.
Smutne. I niesamowite zarazem.
To niezwykła przyjemność obserwować autora doskonalącego się w swoim rzemiośle na przestrzeni lat. Wątki uczuciowe były z początku piętą achillesową Brandona Sandersona. Spójrzcie chociaż na "Z mgły zrodzonego" – świetną skądinąd powieść, w której jednak rodzące się pomiędzy bohaterami uczucie przedstawione zostało na tyle nierealnie, że musiałem w nie uwierzyć na słowo. A teraz? Nie dość, że nie ma śladu sztuczności, to jeszcze cała powieść właściwie opiera się i czerpie swoją moc z wątku miłosnego!
Co powiedziawszy, żaden z obszarów, w których autor jest tradycyjnie silny, nie jest tu w żaden sposób sprowadzony do marginesu. Mamy tu świat, a właściwie dwa różne światy, z których każdy ma swoje własne reguły. Mamy tajemnicę, bo od początku czujemy, że coś się tutaj nie zgadza. No i mamy Hoida. Z tym, że w bardzo statycznej roli...
W moim osobistym rankingu to zdecydowanie najlepszy z "Tajnych Projektów" Sandersona.
To bardziej historia mafijno-gangsterska niż fantastyka i, jako taka, rozwija się powoli. Ale kiedy już się rozwinie, kiedy poznamy głębiej bohaterów, ich charaktery i motywacje, kiedy ktoś z nich zginie i rozkręci się spirala przemocy – wtedy wiemy już, że książka jest dobra.
Pytanie tylko, czy jest dobra na tyle, że kiedy za jakiś czas sięgnę po kolejny tom, to będę jeszcze pamiętał ją w wystarczającym stopniu, by czuć, to co czułem, kiedy ją odstawiałem. Ale zobaczymy, kredyt zaufania jest.
Łohohoho, chyba właśnie znalazłem nowego ulubionego autora!
Chyba nie ma w tej książce żadnego elementu, który by mi się nie podobał. Koncepcja SF, która legła u podstaw fabuły – świetna, pobudzająca wyobraźnię. Wątki osobiste -– przykuwające, poruszające emocje, zmuszające do myślenia "A co ja bym zrobił w tej sytuacji?". Ale przede wszystkim udane połączenie tych dwóch obszarów, które wbrew pozorom nie jest tak powszechne w fantastyce.
Wszystko to sprawiło, że książka czytała się sama. Błyskawicznie. A ja chcę więcej od tego autora.
Cykl o Mortce wraca do formy! Miło mi to oznajmić po pomyłce, jaką moim zdaniem były "Cienie" – sprawiające wrażenie książki napisanej pod presją kończącego się terminu kontraktu. Ale to już na szczęście przeszłość.
Osadzenie akcji w trakcie jednej tytułowej długiej nocy, obroniło się doskonale. Zupełnie nie wyczuwałem, że dzieje się nieprawdopodobnie dużo w tak krótkim przedziale czasowym. Oczywiście, nie jest to tak do końca jedna noc, gdyż sporą część książki stanowią retrospekcje. Zostało to jednak wszystko tak zgrabnie sklecone, że dało nawet miejsce na kilka różnych twistów, ujawnionych w odpowiednich momentach. Co oczywiście tygryski śledzące cykl o Mortce lubią najbardziej.
Ciekawym doświadczeniem jest również czytanie powieści osadzonych w czasie szalejącej pandemii. Wydaje się, jakby ty było dopiero wczoraj, a już ktoś zdążył napisać powieść dziejącą się w tym czasie i przywołującą te wspomnienia.
No i ta fabuła, która chyba najmocniej z dotychczasowych części spleciona jest z prywatnym życiem Mortki, stawia je na głowie i przewraca do góry nogami. To jest zawsze ryzykowne posunięcie, ale najwyraźniej Wojciech Chmielarz radzi sobie z tym tak samo dobrze jak Jo Nesbo.
Moja wiara w cykl o Mortce została przywrócona. Proszę o więcej!
Ostatni, po moim faworycie czyli "Yumi and the Nightmare Painter", Tajny Projekt Sandersona, to wciągająca przygoda w naprawdę genialnie wymyślonym świecie. Niesamowite jest to, że świat ten jest zupełnie inny od naszego, podbudowany fantastycznymi elementami, ale jego sposób funkcjonowania wynika już z opierających się na tych elementach praw fizyki!
Bardzo podoba mi się również umiejętność Sandersona do rozbudowywania pobocznych postaci, tak, że z wypełniaczy tła stają się pełnokrwistymi postaciami, których dalszych (lub nawet wcześniejszych) losów jesteśmy odtąd ciekawi. "The Sunlit Man" jest tego koronnym przykładem. Od tej pory zupełnie inaczej będę patrzył na każde pojawienie się Sigzila/Nomada/Zeliona w Archiwum Burzowego Światła, czy gdziekolwiek indziej.
Podsumowując The Sanderson Year, polecam wszystkie Tajne Projekty Sandersona poza drobną wpadką w postaci "The Frugal Wizard...". Nie dość, że są wartością samą w sobie, to dają nam przedsmak tego, jak wyglądać będzie świat Cosmere w przyszłości.