Muszę Wam coś wyznać ze wstydem. Dawno się tak dobrze nie bawiłem jak przy czytaniu tego thrillera! Sam nie mogę w to uwierzyć. Bo przecież długo mógłbym wymieniać słabości tej książki, z których największa to ta wyzierająca z co drugiej strony amerykańska w swojej amerykańskości amerykańskość. No i te przypadkowe olśnienia głównego bohatera, nachodzące go często w ostatniej chwili. I ten jego kryształowy charakter, niby przypadkiem wychodzący na wierzch, niby wbrew przeżywanym zwątpieniom. I jeszcze ten klimat jak z hollywoodzkiego filmu ze wszystkimi jego uproszczeniami. I te dialogi przeplatane nieodłącznym kozackim humorem. Właśnie, a czy wspominałem już o tej nachalnej amerykańskości?
Jakie to ma jednak znaczenie wobec faktu, że czytanie "Pielgrzyma" dawało mi wielką frajdę. Chłonąłem tę amerykańskość. Z radością przyjmowałem olśnienia bohatera. Jego kryształowy charakter, potęgowany przez przeżywane zwątpienia sprawił, że kibicowałem mu niemal od początku. Klimat jak z hollywoodzkiego filmu malował przed moimi oczami efektowne sceny. Śmiałem się z dialogów przeplatanych kozackim humorem. Słowem, jakieś nieznane mi brudne sztuczki Terry'ego Hayesa sprawiły, że wszystkie wady jego powieści cichaczem przeobraziły się w zalety.
Przeczytajcie. Zobaczycie.