Grishama czytałem kiedyś namiętnie. Zaliczałem go do kategorii "gawędziarzy" – pisarzy, którzy niezależnie od tego, o czym piszą, potrafią zaciekawić samym sposobem snucia opowiadania. To było jednak ponad piętnaście lat temu, przez tyle lat człowiek potrafi się zmienić. Z pewnością zmieniłem się ja. Ale być może trochę zmienił się również John Grisham.
Trudno mi właściwie powiedzieć, co było nie tak. Z perspektywy czasu – minęły już ze trzy tygodnie od jej przeczytania – myślę, że można tę książkę określić słowem "nijaka". Choć nie czytało się źle, prześlizgnąłem się przez nią bez żadnych głębszych odczuć. Ot, po prostu kolejna potyczka sądowa głównego bohatera. Nie bardzo już nawet pamiętam, jak się skończyła... Sam fakt, że przeczytanie zajęło mi dwa razy więcej czasu niż przeciętnie (choć inne czynniki też miały na to wpływ) świadczy raczej o tym, że czapki z głowy mi nie urwało.
Inna sprawa to język. Po raz pierwszy w powieści Grishama wyczuwałem jakieś zgrzyty w konstrukcji zdań. Nie potrafię pokazać konkretnych przykładów, nie jestem jakimś wielkim znawcą naszego języka, ale to się wyczuwa, pewnie też tak macie, prawda? Podejrzewam jednak, że to raczej sprawka tłumacza. Mam wrażenie, że czasem tłumacze zbyt gorliwie kopiują amerykańskie konstrukcje. Nie będę się jednak czepiał, wiem, że niełatwa to jest robota. No i gdybym miał to czytać w oryginalnym języku, pewnie dotąd jeszcze bym nie skończył:)