Moje bezgraniczne zaufanie do Roberta Harrisa trochę niestety ostatnio przygasa. Kilka ostatnich tytułów nie zainteresowało mnie na tyle, żeby po nie sięgnąć (co nie znaczy, że nigdy już tego nie zrobię), a niniejsza książka, której opis wydawał się bardziej interesujący, w ostatecznym rozrachunku niestety mnie zawiodła.
Zacznijmy może od dobrych stron. Fajnie było zagłębić się w świat XVII-wiecznej – zarówno starej jak i przede wszystkim Nowej – Anglii, poznać rodzące się w purytańskich społecznościach amerykańskie miejscowości, obserwować dziecięce lata Harvardu oraz przemianę Nowego Amsterdamu w Nowy Jork. Widać również, że wiele wysiłku autor włożył w trzymanie się faktów historycznych i niesamowite jest, jak potrafił to wszystko płynnie skleić z opowiadaną przez siebie historią.
Okazuje się, że to wszystko jednak nie wystarcza, jeżeli w książce brakuje emocji. Bohaterowie niby nie są jednoznacznymi postaciami – każdy z nich ma w sobie swoistą mieszankę fanatyzmu z bardzo ludzkimi cechami – ale jakoś trudno się ich losem przejmować. Jedni ciągle uciekają, drudzy zawzięcie ich gonią. Lata mijają. I tyle. Doszło nawet do tego, że ciekawiej mi się czytało retrospekcje z czasów Cromwella, skazania króla i wykonania wyroku, niż faktyczną akcję powieści.
Ja tymczasem czekam na taką książkę Harrisa, przy której znowu odczuję ten błysk i od której nie będę się mógł oderwać.
1