To Jack Reacher, jakich wiele – w dobrym i złym znaczeniu. Pewnie będę szedł pod prąd powszechnej opinii, jeśli stwierdzę, że początek podobał mi się najbardziej. Cała sekwencja, kiedy Reacher podróżuje autostradą jako autostopowicz i najpierw my, a potem on zaczyna orientować się, kim są ludzie, którzy go zabrali, była dla mnie całkiem zajmująca.
Potem jednak wracamy na standardowe reacherowskie tory. I choć zazwyczaj nie jest to wadą – w końcu tego szukamy w każdej kolejnej książce cyklu – w tym przypadku jednak nie zadziałało to tak dobrze, jak zazwyczaj. W pewnym momencie, kiedy kolejna osoba okazywała się nie tym, za kogo ją uważaliśmy, uznałem, że to już zbyt wiele i że nagle przestało mi zależeć. A przecież dotąd siłą kolejnych powieści Childa było między innymi to, że w obliczu niezniszczalności głównego bohatera to postacie drugoplanowe dawały się polubić i w pewnym momencie zaczynało nam na nich zależeć.
Żeby jednak nie było zbyt dużo marudzenia, w ogólnym rozrachunku powieść mi się podobała i choć ponarzekałem, to com chciał, dostałem.