Ostatni, po moim faworycie czyli "Yumi and the Nightmare Painter", Tajny Projekt Sandersona, to wciągająca przygoda w naprawdę genialnie wymyślonym świecie. Niesamowite jest to, że świat ten jest zupełnie inny od naszego, podbudowany fantastycznymi elementami, ale jego sposób funkcjonowania wynika już z opierających się na tych elementach praw fizyki!
Bardzo podoba mi się również umiejętność Sandersona do rozbudowywania pobocznych postaci, tak, że z wypełniaczy tła stają się pełnokrwistymi postaciami, których dalszych (lub nawet wcześniejszych) losów jesteśmy odtąd ciekawi. "The Sunlit Man" jest tego koronnym przykładem. Od tej pory zupełnie inaczej będę patrzył na każde pojawienie się Sigzila/Nomada/Zeliona w Archiwum Burzowego Światła, czy gdziekolwiek indziej.
Podsumowując The Sanderson Year, polecam wszystkie Tajne Projekty Sandersona poza drobną wpadką w postaci "The Frugal Wizard...". Nie dość, że są wartością samą w sobie, to dają nam przedsmak tego, jak wyglądać będzie świat Cosmere w przyszłości.
Mimo że pewnie jest to najlepsza odsłona podcyklu "Skyward Flight", to ciągle daleko jej do książek głównego nurtu pisanych bezpośrednio przez Sandersona. Styl Janci Patterson, choć trochę realniej przedstawia sylwetki młodych bohaterów, to jednak traci na ciągłych powtórzeniach i niedostatecznej umiejętności zwiększania napięcia przy zbliżaniu się do finału.
Dodatkowo, przez to, że nie są to części głównego nurtu, brakuje tu trochę elementów podbudowujących przyszłe wydarzenia. A u Sandersona zawsze fajnie się takie smaczki wyławia.
Z drugiej strony trochę się w tej trylogii wydarzyło i bez jej przeczytania można pewnie czuć się lekko zagubionym po powrocie do ostatniej części cyklu "Skyward" (nie czytałem jeszcze, więc nie wiem tego na pewno), co sprawia, że przeczytać to jednak należy. Tym bardziej szkoda, że poziom nie jest do końca zadowalający.
Moje bezgraniczne zaufanie do Roberta Harrisa trochę niestety ostatnio przygasa. Kilka ostatnich tytułów nie zainteresowało mnie na tyle, żeby po nie sięgnąć (co nie znaczy, że nigdy już tego nie zrobię), a niniejsza książka, której opis wydawał się bardziej interesujący, w ostatecznym rozrachunku niestety mnie zawiodła.
Zacznijmy może od dobrych stron. Fajnie było zagłębić się w świat XVII-wiecznej – zarówno starej jak i przede wszystkim Nowej – Anglii, poznać rodzące się w purytańskich społecznościach amerykańskie miejscowości, obserwować dziecięce lata Harvardu oraz przemianę Nowego Amsterdamu w Nowy Jork. Widać również, że wiele wysiłku autor włożył w trzymanie się faktów historycznych i niesamowite jest, jak potrafił to wszystko płynnie skleić z opowiadaną przez siebie historią.
Okazuje się, że to wszystko jednak nie wystarcza, jeżeli w książce brakuje emocji. Bohaterowie niby nie są jednoznacznymi postaciami – każdy z nich ma w sobie swoistą mieszankę fanatyzmu z bardzo ludzkimi cechami – ale jakoś trudno się ich losem przejmować. Jedni ciągle uciekają, drudzy zawzięcie ich gonią. Lata mijają. I tyle. Doszło nawet do tego, że ciekawiej mi się czytało retrospekcje z czasów Cromwella, skazania króla i wykonania wyroku, niż faktyczną akcję powieści.
Ja tymczasem czekam na taką książkę Harrisa, przy której znowu odczuję ten błysk i od której nie będę się mógł oderwać.
To pewnie nie jest typowa książka tego autora, ale tak się stało, że właśnie od niej rozpoczynam styczność z Abercrombiem. No i powiem szczerze, że głowy mi nie urwała.
Najpierw jednak zalety. Talent autora objawia się niewątpliwie w dialogach, które dobrze równoważą humor, sarkazm i ironię z relacjami między postaciami, a jednocześnie pozostają całkiem naturalne. Dużą przyjemnością jest wsłuchiwanie się (tudzież wczytywanie) w rozmowy naszych bohaterów, wyłapując ich konflikty przeradzające się w przyjaźnie, lub wyszukując niedopowiedzeń i ukrytych znaczeń.
Sama historia jednak wydaje się dosyć płytka i przede wszystkim mało angażująca. Śledziłem sobie losy Yarviego i jego kompanów i jakoś nie wytworzyło się we mnie głębsze przywiązanie do nich. Co więcej, sam Yarvi nie wydaje mi się specjalnie sympatycznym osobnikiem. Nie jest to może wymagane u głównego bohatera, bym mu kibicował, ale jednak w przeciętnej powieści przeszkadza dodatkowo.
Czuję, że autor ma duży potencjał, który tu nie został w pełni wykorzystany. Może więc dam mu jeszcze szansę w przyszłości.
Ehem. "Obowiązkowa pozycja dla fanów Pana Samochodzika, Indiany Jonesa i Szatana z siódmej klasy!" Czego byście oczekiwali po książce opisanej takim blurbem? Przecież to jasne, że powieści obyczajowej z niewielką ilością akcji i poszukiwania skarbów, które będzie się działo gdzieś tam w tle, właściwie zupełnie niezależnie od poczynań głównego bohatera!
Bo książka obyczajowa to jest całkiem niezła, nie powiem. Przemek Corso ma wyjątkową lekkość w tworzeniu dialogów i opisywaniu relacji między postaciami. Gdybym właśnie tego oczekiwał, sięgając po tę powieść, z pewnością byłbym zadowolony.
Ale, do kroćset, to miała być książka o poszukiwaniu skarbów, a nie wymówek przed spędzaniem czasu z siostrą! To miała być książka pełna przygód, a nie rozmów! To miała być książka o mierzeniu się z niebezpiecznym przeciwnikiem, a nie z nielubianą nauczycielką! Jasne, te wszystkie elementy mogłyby tam również się znajdować, lecz nie na pierwszym miejscu!
Jeżeli to był dopiero wstęp do faktycznych przygód Roberta Karcza, otwarcie świata i zawiązanie wątków, to OK, jestem jeszcze w stanie to zrozumieć. Tylko że... wcale nie jestem pewien, czy kiedykolwiek sięgnę po następny tom, by to sprawdzić.
Czytając tę książkę, przez długi czas nie byłem pewien, dokąd – i czy w ogóle dokądś – to wszystko prowadzi. Czy nie jest to po prostu wyrywek wymyślanej na bieżąco historii, opierający swą siłę tylko na ciekawej mieszance świata fantastycznego z historyczną Wenecją i kończący się w miejscu, w którym autor uznał, że czas już się zwijać.
Ale nie.
W pewnym momencie zorientowałem się, że ta fabuła jest doskonale zaplanowana od początku do końca. I – co więcej – że zależy mi na losach Locke'a Lamory i jego grupy. I – co gorsza – że pomimo wyzierającego z kart powieści humoru i dystansu, nie wszyscy muszą wyjść z tego żywi.
Warto było więc zainwestować trochę czasu i zaufania, by odnaleźć nowy, wart uwagi cykl o nie takich znowu niecnych i nie takich znowu dżentelmenach..
Nie wiem, co to właściwie miało być.
Kryminał? Niee. Nie ma tu żadnej zagadki, wszystko wiadomo niemal od samego początku. Do ostatnich stron liczyłem na jakieś zaskoczenie, ale nic z tego.
Powieść obyczajowa? No nie. Postacie są papierowe, mdłe i nudne, a ich zachowania i relacje niezbyt realistyczne.
Studium nałogu? Też niezbyt. Chyba że na tę nazwę zasługuje powtarzanie co parę stron sytuacji, w których bohater aplikuje sobie kolejną dawkę tabletek.
Paradoksalnie, "Gra złudzeń" pozbawiła mnie złudzeń – niestety, to jedna ze słabszych książek, jakie ostatnio czytałem.
Nie mogę wręcz uwierzyć, jak bardzo ta powieść rozminęła się z moimi oczekiwaniami! Nie wiem, czy to moja wina, czy mylących zapowiedzi, spodziewałem się jednak, że fabuła, która opiera się na podróży w czasie do wczesnośredniowiecznej Anglii (wiem wiem, że właściwie chodzi o świat równoległy, a nie podróż w czasie, ale sam autor mówił, że wprowadził taką zmianę głównie po to, by uniknąć wynikających stąd paradoksów), będzie osadzona we wczesnośredniowiecznej Anglii, a nie w jakimś fantastycznym świecie tylko lekko na niej bazującym. Takie marnotrawstwo doskonale zapowiadającej się okazji!
W dodatku w posłowiu autor pisze, iż pisząc tę książkę w dużej mierze dla własnej przyjemności, celowo wybrał okres anglosaski, którym mocno się interesuje i o którym ma stosunkowo dużą wiedzę. W ogóle tego nie zauważyłem w trakcie czytania! Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że specjalnie wprowadzanych było coraz więcej i więcej elementów fantastycznych, żeby nie musieć się mierzyć z realiami historycznymi. Miałem wrażenie, że znajduję się w kolejnym wykreowanym przez Sandersona fantastycznym świecie, z charakterystycznym dla niego systemem magicznym.
Kulała również realizacja lubianego przeze mnie zwykle rozwiązania rodem z "Tożsamości Bourne'a", w którym bohater budzi się na początku z amnezją i wraz z rozwojem akcji poznaje lub przypomina sobie swoją przeszłość. Tutaj ten pomysł wydaje się wprowadzony trochę na siłę. Jakoś tak zbyt szybko i łatwo przychodzi bohaterowi odzyskiwać pamięć, a momenty, w których dowiadujemy się o nim nowych rzeczy, nie mają takiej siły oddziaływania. Nie mówiąc o tym, że właściwie od początku wiemy, że odzyskanie pamięci to tylko kwestia czasu, co pozbawia ten aspekt odpowiedniego napięcia.
Nie mogę jednak poprzestać na tak ostrej ocenie, ponieważ kiedy już pogodziłem się z faktem, że powieść nie jest tym, czego się spodziewałem, to czytanie jej dało mi niemało przyjemności. To całkiem przyjemna mieszanka sci-fi i fantasy. W ciekawym, wymyślonym świecie.
Po tych wszystkich traumach w życiu Harrego Hole'a należało się nam trochę odpoczynku. Należała się historia, w której nie wszystko przewraca się do góry nogami. Bo przecież jednego człowieka nie może co chwilę spotykać kolejna katastrofa. Prawda? Dlatego jestem wdzięczny autorowi za tę opowieść.
To oczywiście jest z drugiej strony jedną z przyczyn, dla której tej książki nie zaliczymy do najlepszych w cyklu. Ale co z tego? Wciąż mamy tę specyficzną cechę prozy Nesbo, która sprawia, że się przez nią "płynie" aż do napotkania tylnej okładki. A o to chyba w czytaniu chodzi.
Każda kolejna książka o Jacku Reacherze – i ta nie jest tu wyjątkiem – to powtórka z rozrywki, zarówno w dobrym i złym sensie. Fani cyklu dostaną to, czego oczekują: Reacher znów komuś przyłoży, przeżyje przelotną przygodę z nowo poznaną kobietą, a źli dostaną to, na co zasługują. To wszystko zaś zostanie opisane charakterystycznym szorstkim, zwięzłym językiem.
Z drugiej strony, nie da się uniknąć wrażenia, że wszystko już widzieliśmy i to po kilka razy. W końcu ile może być sposobów, na które Reacher sprawi lanie przeważającemu liczebnie przeciwnikowi? Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że nasz bohater w subtelności się nie bawi. Fabuła też niby za każdym razem ukrywa jakąś tajemnicę, jednak jej rozwiązanie w "Nigdy nie wracaj" jakoś specjalnie w fotel nie wbija. Co więcej, coraz wyraźniej uświadamiam sobie (dlaczego dopiero teraz?), że Reacher to jednak psychopata. Coś z tym gościem jest nie w porządku.
Co rzekłszy, kolejnych tomów nie omieszkam przeczytać.
Dobre to było, choć miałem chwile zwątpienia i przeczytanie zajęło mi trochę czasu. Okazuje się jednak, że to jest ten typ książki, który dużo zyskuje na swoim zakończeniu, sprawiającym, że historia staje się dużo bardziej emocjonująca i... urocza.
Oprócz stałych elementów, takich jak oryginalny świat oraz fascynujący i przerażający zarazem system magiczny, w ostatnich latach coraz bardziej widzę jeszcze jeden aspekt, w którym Brandon Sanderson pokazuje swoją siłę: oryginalność w tworzeniu grupy bohaterów drugoplanowych, opisywanie ich specyficznych charakterów i interakcji pomiędzy nimi. Ludzie o różnych osobowościach, często przypadkowo zebrani razem, wraz z rozwojem fabuły zaczynają tworzyć zgrany zespół, który dzięki połączeniu sił jest zdolny dokonać wszystkiego. Kaladin i Most Czwarty, Spensa i jej ekipa (w każdym tomie inna!) - wszędzie tam ten motyw się powtarza. I wszędzie stanowi mocną stronę powieści. A tutaj jeszcze dodatkowo miesza się z motywami pirackimi!
Hoid jako narrator sprawdza się całkiem fajnie - jego wtrącenia ubarwiają i uzupełniają opowieść. Nawet sam moment, w którym dowiadujemy się, że to on opowiada tę historię i jednocześnie w niej występuje jako postać drugoplanowa, wprowadza dość oryginalną mieszankę narracji trzecioosobowej z pierwszoosobową. Trochę bym się tylko przyczepił do humoru związanego z klątwą Hoida – no, tutaj powiedziałbym, że Brandon balansuje na krawędzi... Taki humor to nie dla mnie jednak.
Nie mogę też nie wspomnieć o szczurze. Więc wspominam, nie wchodząc w szczegóły. Występuje tu szczur. Gadający. Ma on zdecydowanie niemały wpływ na wspomniany już urok tej opowieści. Sami zobaczycie.
Oczywiście jest też trochę smaczków cosmerowych (zaraz lecę przeglądać sieć, by sprawdzić, co jeszcze przegapiłem), a nawet nasuwa się w tym kontekście pytanie, komu jest ta historia opowiadana i kiedy się ona dzieje na osi czasu cosmere...
Polecam, warto przeczytać, widać, że to taki "bezstresowy" projekt, w którym autor robi, co chce, a jednocześnie w inny, odświeżający sposób podchodzi do swojej prozy.
To, co mnie zaskoczyło - i to niestety na minus - to fakt, że "Cienie" to pozycja bardziej sensacyjna niż kryminał. Początkowa zagadka zabójstwa zostaje właściwie porzucona niemal do ostatnich stron powieści. Kulminacją zaś sensacyjnego podejścia jest do bólu schematyczne finałowe starcie w schronach, gdzie każdy atakuje każdego, niemal śmiertelnie ranne postacie ożywają, by w decydującej chwili odwrócić sytuację, a na końcu giną ci, co mieli zginąć. Za to jeśli chodzi o rozwiązanie zagadki kryminalnej, kiedy w końcu się pojawia, to jest naprawdę satysfakcjonujące i zaskakujące.
Fabuła stanowi właściwie kontynuację poprzedniej części, co samo w sobie nie jest złe, ale jednak brakuje tej części jakiegoś dostatecznego stopnia autonomiczności. Fajnie kontynuować niedokończone wątki, ale lepiej byłoby chyba, gdyby dopełniały one raczej akcję, która toczyłaby się wokół czegoś nowego.
Nie mogę też nie wspomnieć o pułapce, w którą często wpadają wieloczęściowe cykle i której ten o Mortce też nie uniknął. Chodzi o zanikanie grozy "głównego złego". Obraz groźnego gangstera Borzestowskiego mocno traci w "Cieniach", gdzie śledzimy część wydarzeń jego oczami i poznajemy go mocniej. W ogóle zbyt dużo jest chyba w tej książce ukazanych różnych punktów widzenia, na czym cierpi trochę tajemniczość i element zaskoczenia.
Podsumowując, w moim odczuciu ta część jest zdecydowanie słabsza od poprzednich. W następnej poproszę o większy stosunek kryminału do sensacji. Tak jak to było kiedyś.
Po "Wołaniu kukułki", obiecującym debiucie serii o spółce Cormoran & Robin, cieszyłem się na myśl o nowym cyklu, który będę mógł śledzić przez lata. Niestety, kolejne tomy były dla mnie serią mniejszych lub większych, ale zawsze jednak rozczarowań. A to fabuła wydawała się zbyt rozwlekła; a to uczuciowe perypetie pomiędzy dwójką głównych bohaterów uderzały swoją infantylnością i nie prowadziły donikąd; a to wreszcie rozwiązanie zagadki nie było aż tak fascynujące, jak powinno. Coś jednak sprawiało, że zawsze gdy pojawiała się następna część, wcześniej czy później w końcu po nią sięgałem. I w końcu okazało się, że było warto.
W "Niespokojnej krwi" niby znowu obserwujemy kolejne śledztwo prowadzone przez parę teraz-już-wspólników. Śledzimy też codzienną, mozolną pracę nad innymi zleceniami w ich agencji. Ponownie widzimy, jak ich głęboko tajone wzajemne uczucia ledwie posuwają się do przodu. Tym razem jednak śledztwo zaczyna się ciekawie i tak już zostaje do końca. Lawirujemy pomiędzy podejrzanymi, odkrywając różne tropy, które co rusz skupiają nasze podejrzenia na innej osobie. Co więcej, rozwiązanie zagadki jest dla mnie całkowicie satysfakcjonujące i po raz pierwszy odczułem coś na kształt grozy, kiedy ujawniła się stojąca za wszystkim osoba i jej motywacje.
Ze wspomnianych pobocznych działań pracowników agencji również nie wiało nudą – zgrabnie łączyły się z głównym wątkiem, uatrakcyjniając jego wolniejsze momenty. Rozwiązanie zagadki Szemrańca było absurdalnie zaskakujące:).
Relacje Strike'a z Robin pozostają wciąż najsłabszymi elementami cyklu. Bo choć można uznać, że coś się zmieniło, to nie da się tego nazwać przełomem. Po lekturze "Niespokojnej krwi" zaczynam się nawet zastanawiać, czy oni w ogóle do siebie pasują i czy potrafiliby żyć razem – są tak różni i żadne z nich niespecjalnie jest w stanie się zmienić. No, ale tym razem przynajmniej mnie ten wątek nie irytował.
Ale powiedzcie mi, czy dla dorosłego człowieka naprawdę tak istotne są prezenty, które się dostaje na urodziny? Bo ta skwapliwość, z jaką za każdym razem opisywane jest, co kto dostał i od kogo i jakie uczucia to wzbudziło, naprawdę nieustannie mnie zadziwia:)
Różnych opinii się naczytałem, z jednymi zgadzam się bardziej, z innymi mnie, ale jest jedna rzecz, którą mogę powiedzieć: ta książka ma serce we właściwym miejscu. I to przesądza o mojej opinii.
Choć każde dziecko wie, że Brandon Sanderson stawia przede wszystkim na historię, to na przestrzeni ostatnich lat widać, że stara się kłaść coraz większy nacisk na rozwój bohaterów. I to procentuje - nie mam już wrażenia, że połowa powieści to tylko nierówne w tempie podwaliny pod typowe sandersonowskie trzęsienie ziemi w finale. Podziwiam tę niezwykłą umiejętność przemieniania nawet najdziwaczniejszej z początku postaci w pełnokrwistego bohatera, którego los... wzrusza.
Nie przeszkadzały (wręcz przeciwnie) mi liczne nawiązania do postaci i wydarzeń z innych planet cosmere. Po pierwsze dlatego, że Sanderson uprzedzał, iż będzie ich więcej niż zazwyczaj, w związku z czym byłem na to nastawiony. Po drugie, jestem na bieżąco z innymi książkami z cosmere, więc każdy nowy strzępek informacji o tym, co się dzieje w szerszym aspekcie, jest dla mnie dodatkowym smaczkiem. A po trzecie wreszcie, jeżeli to zatrzymałoby się na nieznacznych wtrąceniach i nie miałoby prowadzić do czegoś większego, to po co w ogóle to wszystko? Aczkolwiek jedno, co mogę powiedzieć o cosmerowych smaczkach, to że zdecydowanie lepiej się czyta o postaciach i światach, które już gdzieś się kiedyś pojawiły, niż o takich, które dopiero czekają na swoją powieść.
Jeśli już na siłę szukać słabszych stron tej powieści, to mogłaby należeć do nich para "sobowtórów" Waxa i Wayne'a. Są to mniej istotni przeciwnicy naszych bohaterów, którzy nie dość, że posiadają identyczne moce, to jeszcze próbują naśladować ich charaktery. Choć pomysł wygląda na pierwszy rzut oka interesująco, to jego realizacja wypada... dziwnie. Wychodzi na to, że "sobowtóry" zostały wprowadzone tylko po to, żeby w książce było parę pomysłowych scen walki. Co rzekłszy, nie mogę nie przyznać, że sceny te naprawdę robią wrażenie.
Podsumowując, cała tetralogia drugiej ery "Z Mgły Zrodzonego" sprawiła mi wiele frajdy, podobało mi się lżejsze podejście, a zakończenie sięgnęło nawet głębiej w trzewia cosmere, niż się spodziewałem. Podwaliny pod trzecią erę również zostały stworzone. Czekam z niecierpliwością, bo wiadomo, zawsze jest kolejna tajemnica:)
No i proszę, zachęcony czyjąś opinią postanowiłem sięgnąć po książkę debiutanta i kilka pierwszych stron wystarczyło, by zachęcić mnie do jej przeczytania. I jak wrażenia? Mieszane, choć w dużej mierze pozytywne.
Jeśli chodzi o styl, to ewidentnie mamy do czynienia z początkującym jeszcze pisarzem. Widać, że nie do końca panuje nad swoimi bohaterami, nie umie jeszcze nadać im osobowości i dość często prawdopodobnie wkłada im w usta swoje własne myśli, odczucia i przekonania.
Jednocześnie jest jednak bardzo zdolnym gawędziarzem i żartownisiem, co w zdecydowanej mierze wynagradza pisarskie niedoróbki.W połączeniu zaś ze zgrabnie skonstruowaną fabułą (jednak uprzedzam, że nie jestem z tych, co bezlitośnie śledzą dziury fabularne) otrzymujemy całkiem przyjemną lekturę. Muszę jednak powiedzieć, że daję tu autorowi duży kredyt zaufania, gdyż zakończenie okazuje się w dużej części otwarte, co może być odebrane jako pójście na łatwiznę. W jednej powieści można to zaakceptować, ale zobaczymy, co będzie dalej.