Ta ostatnia sprawa jest tak naprawdę pierwszą sprawą nowego Reachera – zgrabnie wypełnia lukę pomiędzy jego wojskową karierą, a późniejszym koczowniczym życiem. I choć wyraźnie jest stworzona by głównie zaspokoić ciekawość, jak ten kluczowy moment w życiu naszego bohatera dokładnie wyglądał, to oczywiście nie brak tu żadnych elementów pełnoprawnej reacherowskiej powieści. Jest kolejny zakątek Ameryki, jest niesprawiedliwa krzywda, jest silna i piękna kobieta i jest w końcu też zdegenerowany przeciwnik, choć w tym przypadku niemal do końca nie wiemy na pewno, kto nim jest.
Ciągle zastanawiam się przy okazji, jak cienka jest granica, która oddziela Reachera od zwykłego mordercy. Właściwie jest to tylko jego wewnętrzne przekonanie, że zabija "złych ludzi". Oczywiście cała fabuła konstruowana jest w ten sposób, byśmy to przekonanie podzielali. Jednak czy to powinno nam wystarczyć?
Ale nie przesadzajmy, te książki nie są chyba tworzone po to, by włączać myślenie.
Trzeba było wierzyć Alcatrazowi. Ostrzegał nas przed tym przez wszystkie poprzednie tomy. A my daliśmy się zwieść temu żartownisiowi i teraz oberwaliśmy jak obuchem w łeb. Szkoda, że nie chce więcej pisać pod pseudonimem Brandona Sandersona, przecież musimy wiedzieć, co się stało dalej! Cała nadzieja w Bastylii.
Kto jeszcze nie sięgnął po serię a Alcatrazie – mały, czy duży – niech to natychmiast nadrobi. Polecam.
Nie spodziewałem się, że jakakolwiek lektura Brandona Sandersona pozostawi mnie z tak ambiwalentnymi uczuciami.
Od czego zacząć? Autor ponownie (nie) zaskakuje nas nowym, bogatym, ciekawym światem, kompletnie innym od tego, co doświadczyliśmy w poprzednich częściach. Fantazja Sandersona, który łączy zupełnie od siebie odległe pomysły, tworząc z nich spójny świat, jest naprawdę godna podziwu.
Książkę czyta się bardzo dobrze, akcja gładko idzie do przodu, poznajemy nowych bohaterów, z których na największą uwagę zasługuje – wzorowany na bohaterów klasycznych przygodówek – Chet. Wydarzenia płynnie i sensownie następują po sobie, jest trochę pomniejszych zaskoczeń. Tylko...
No właśnie. Jeśli miałbym jednym sformułowaniem określić, co nie grało mi w tej książce, to powiedziałbym, że jest za lekka. Mimo że fabuła była dość istotna nie tylko dla losów Spensy, ale też dla całej ludzkości, to styl, w jakim została napisana robił wrażenie jakby stawka była zbyt niska. Zmagania bohaterów bardziej przypominały grę komputerową niż kwestie życia i śmierci, z którymi mierzyli się w dwóch poprzednich częściach cyklu. I zapewniam was, że to robi duużą różnicę w odbiorze.
Z pewnością nie można zaprzeczyć temu, że postacie się rozwijają i zmieniają. Spensa niewątpliwie potrzebowała przemiany, którą przechodzi w tej opowieści. Jednak największej metamorfozie ulega tu chyba nasz poczciwy M-Bot, któremu mocno kibicuję, choć będzie mi pewnie brakowało tej konfrontacji maszynowego postrzegania świata z ludzką emocjonalnością i niekonsekwencją.
Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, chyba przeszkadza mi trochę, że każda kolejna odsłona cyklu jest tak inna od poprzedników, zarówno w stylu, jak i w świecie przedstawionym. Nie jestem zupełnie przeciwny zmianom "scenografii", ale mam wrażenie, że jakiś poziom spójności musi być zachowany, żebym mocniej czuł, że śledzę ciągle tę samą historię. Tutaj, moim zdaniem, ta granica została odrobinę przekroczona.
Podsumowując, "Cytonic" troszkę ostudził mój zapał w pochłanianiu tego cyklu i chęci dowiedzenia się, co będzie dalej. Nie jestem pewien, czy ta historia była godna pełnoprawnej powieści. Nie wiem, być może sprawdziłaby się lepiej jako mniejsza forma i wtedy byłbym bardziej zadowolony. Liczę jednak na to, że w kolejnej, finałowej cześci nastąpi odkupienie i znów poczuję tę iskrę, którą "Skyward/Do gwiazd" we mnie rozpalił.
To druga powieść, którą przerabiam w ramach chronologicznego przeglądu opowieści o Sherlocku Holmesie. I w odróżnieniu od "Studium w szkarłacie", które oceniam jako udane wprowadzenie w świat Holmesa i Watsona, ta odsłona nie wywarła już na mnie tak pozytywnego wrażenia.
Początek jest, owszem, obiecujący. Zagadka zniknięcia ojca panny Morstan, która szybko przeradza się w tajemnicę skarbu strzeżonego przez tytułowy znak czterech, jest niezwykle intrygująca. Przenikliwość genialnego detektywa daje się poznać już od początku opowieści.
Niestety, później jest już gorzej. Następujący potem ciąg akcji nie dość, że nie wydaje się szczególnie wciągający, to przede wszystkim niespecjalnie jest napędzany błyskotliwym intelektem Holmesa, a tego jednak przede wszystkim oczekuję po tych historiach.
No, ale przynajmniej Watson znalazł sobie towarzyszkę życia. Good for you, doctor!
Niewinny człowiek zostaje skazany na karę śmierci. Niemal w ostatniej chwili prawdziwy zabójca wraz z pewnym pastorem postanawiają zrobić wszystko, by nie dopuścić do wykonania wyroku i...
Cóż, jednym z niewielu ale jednak dość dużym problemem tej książki jest to, iż nie kończy się ona w momencie egzekucji (żebyście nie myśleli, że spoiluję, sami musicie sprawdzić, czy w końcu do niej doszło, czy nie). Do tego momentu powieść czyta się błyskawicznie, napięcie stopniowo i bez przerwy rośnie, czas płynie nieubłaganie, do ostatniej chwili nie wiadomo, czy uda się uratować niewinnego. Kulminacyjny moment następuje już gdzieś w 3/4 książki.
Potem jednak ten balon zostaje przekłuty, marszczy się, flaczeje i w końcu ląduje gdzieś w kącie. Powieść z thrillera przeradza się w swego rodzaju połączenie publicystyki z kroniką wydarzeń. Czyli nie do końca w to, co - przynajmniej w moim odczuciu - obiecuje na początku. A, jak wiadomo, ludzka psychika (moja też...) tak działa, że bardziej pamiętamy koniec niż środek.
Stąd podejrzewam, że środkowego akapitu nikt nie przeczytał.
Wydaje się, że po dwóch książkach mogę już coś powiedzieć o stylu pani Janci Patterson. Z pewnością jest sprawną pisarką. Z pewnością też lepiej radzi sobie na polu relacji uczuciowo-emocjonalnych między bohaterami niż pan Sanderson (o którym możemy z kolei powiedzieć, że to jest jego najsłabsza strona). Podoba mi się też wyczuwalny w narracji lekki dystans i delikatna dawka ironii, ciągle jednak z zachowaniem sympatii do swoich bohaterów.
Całokształt psuje jednak trochę ta maniera nadmiernego tłumaczenia motywacji. No, naprawdę, jeżeli ktoś się zasmucił lub ucieszył, to wiedząc, co się wcześniej wydarzyło, zazwyczaj jesteśmy w stanie powiedzieć, z jakiego powodu – nie trzeba marnować kolejnego zdania lub dwóch, żeby to wyjaśniać. Trochę więcej wiary w czytelników, pani Patterson!
Co do samej książki, choć daje radość z poznawania dalszych zakątków świata i losów eskadry Skyward, to nie porwała mnie przez większość czasu. Dopiero koniec wydawał się żywszy i bardziej emocjonalny. Właściwie rzec mogę, że końcówka ratuję tę powieść. I zachęca, do sprawdzenia, co dalej...
Ciągle słyszę, że poziom opowieści o wiedźminie spada z każdym kolejnym tomem cyklu.
To już przedostatni tom, a ja niczego takiego nie zauważyłem.
Owszem, coraz mniej jest to opowieść o wiedźminie, a coraz bardziej o Ciri, ale cóż z tego? Zarówno język, fabuła, postacie, jak i prowadzenie akcji pozostają na wysokim poziomie wyznaczonym przez pierwsze opowiadania. Wszystkie te elementy nadal łączą się w oryginalny sposób, jednocześnie podając nam to wciąż w stylu, który tak zasmakował nam wcześniej.
Jednocześnie nowo wprowadzone (lub rozwinięte, sam już nie pamiętam, kiedy pojawiły się po raz pierwszy) w tym tomu postacie, są tak dobrze stworzone, iż momentalnie do siebie przyciągają. W sensie literackim, oczywiście, gdyż jeśli chodzi o charakter i czyny, to potrafią być naprawdę odpychające.
Dobra robota. Ostatni tom przede mną, coś mi mówi, że za dobrze się to wszystko nie skończy...
W moim odczuciu to jeden z lepszych odcinków tasiemca o niepokonanym Jacku Sięgaczu. Fabuła była tym razem dość zmyślnie poprowadzona, tak, że potrafiła kilkakrotnie zaskoczyć i trzymać w napięciu do końca. A wcale nie jest to regułą w przypadku przygód Reachera - większość odsłon zaczyna się bardzo interesująco, ale często napięcie w pewnym momencie siada. Tu nie siada.
W dodatku to jedna z tych części, w której przeciwnicy (-czki) budzą taką odrazę, że aż nie można się doczekać, kiedy w końcu bohater ich (je) dopadnie.
(show spoiler)
Książki Chmielarza towarzyszą mi jako audiobooki podczas jazdy samochodem, więc prawdopodobnie oceniam je inaczej niż zwykłe „czytane” książki. Ich podstawowym celem jest umilenie mi jazdy i ewentualnego stania w korkach. „Osiedle marzeń” bardzo dobrze się w ten cel wpasowało.
Jako samozwańczy ekspert od twórczości Chmielarza, którym mianowałem się po wysłuchaniu dwóch jego powieści, mogę już powiedzieć, że umiejętność zgrabnego plecenia fabuły jest jego mocną stroną. Jest też coś, co go wyróżnia na tle innych autorów. W przeciwieństwie do większości opowieści kryminalnych, gdzie zazwyczaj w momencie nagłego natchnienia bohater potrafi od A do Z wyjaśnić motywacje zbrodniarza i przebieg zbrodni, u Chmielarza komisarz Mortka nigdy tak zupełnie do końca nie poznaje wszystkich okoliczności, o których my czytelnicy dowiadujemy się z perspektyw pobocznych bohaterów. Ma to pewien pozytywny wpływ na realizm wydarzeń – choć z drugiej strony częste nagromadzenie zbiegów okoliczności temu realizmowi przeczy.
Pewnie gdybym czytał tę książkę tradycyjnie, moja ocena byłaby trochę niższa. Jak widać jednak, wiele zależy od okoliczności.
Hmmm... kolejna część serii o Cormoranie Strike'u właściwie powiela wszystkie zalety i wady poprzednich tomów. Jest to w dodatku jedna z tych książek, które dobrze mi się czytało, ale w których łatwiej mi wymienić wady niż zalety, o czym zaraz się przekonacie.
Chciałbym powiedzieć, że jedna rzecz u Rowling, której mogę być pewny, to solidna i misterna konstrukcja kryminalnej intrygi. Chciałbym, ale jednak w przypadku „Zabójczej bieli” coś mi zgrzytało – mimo że na końcu dowiadujemy się, jak wiele szczegółów zostało rozrzuconych po całej powieści, to, no właśnie, staje się to dopiero i nagle na samym końcu, właściwie bez żadnego kulminacyjnego momentu w fabule. Przez całą opowieść nasi bohaterowie snują się w różnych miejscach, dowiadują nowych, coraz bardziej poplątanych informacji, a gdy wreszcie zostaje nam zaserwowane ostateczne rozwiązanie, to wcale nie okazuje się ono takie zaskakujące.
Sposób narracji, który w „Harrym Potterze” tak dobrze się sprawdzał, w kryminałach „dla dorosłych” niespecjalnie zdaje egzamin. A wciskanie tu i ówdzie wulgaryzmów jeszcze bardziej w mojej opinii pogarsza sprawę. Mam wrażenie, że autorka mając świadomość swojego trochę infantylnego stylu, na siłę umieszczała w powieści elementy, które miałyby ją „udoroślić”, co, jak można się spodziewać, potęguje tylko wrażenie sztuczności. Ale być może to tylko kwestia polskiego tłumaczenia.
No i ten ciągnący się przez wszystkie tomy romantyczny wątek pomiędzy Cormoranem a Robin... litości! Nie czytałem nigdy tanich romansideł, ale tak właśnie je sobie wyobrażam. Żeby nie było niedomówień, ja naprawdę lubię romantyczne wątki, więc nie mam nic przeciwko ich wprowadzaniu, ale przecież trzeba mieć jakieś standardy! Po prostu zadziwia mnie, że doświadczony pisarz może tak kiepsko opisywać uczucia, w dodatku opisywać je w nadmiarze: „on czuł to”, „ona czuła tamto”, „on myślał, że... a ona myślała, że...”. I tak już czwarty tom z rzędu, a ja ciągle nie mogę uwierzyć w to uczucie!
Ponarzekałem sobie trochę, lecz tak jak napisałem na wstępie, wcale nie czytało mi się tej książki tak źle, jak by można wywnioskować z moich żalów. Polecam więc przekonać się samemu, a ja dylemat, czy sięgnąć po następną część cyklu, pozostawię sobie do momentu jej wydania.
I oto kolejna porcja niby-opowiadań. Dlaczego "niby"? Przecież są to z pewnością pełnokrwiste opowiadania, każde zawiera konkluzję, a często nawet coś w rodzaju bajkowego morału. A jednak widać wyraźnie, że każda opowieść jest kolejną cegiełką w tej histrorii, kolejnym krokiem na drodze wiedźminowego... przeznaczenia właśnie.
"Miecz przeznaczenia" skupia się na rozwoju relacji Geralta z Ciri. Na powolnym kształtowaniu w sobie poczucia odpowiedzialności. Na zaskakującym odkrywaniu wewnętrznego instynktu ojcowskiego. Czyli na wszystkim tym, czego paradoksalnie dobry wiedźmin w sobie mieć nie powinien.
Jednocześnie nijak na tym nie traci dynamika opowieści. Co ja mówię, ona na tym zyskuje przecież! Nie da się chyba po ukończeniu tej książki nie chcieć poznać dalszego ciągu historii.
Moja pierwsza myśl to: "Zaraz, ale wampiryzm? Czy aby nie posuwamy się już trochę za daleko, panie Nesbo?"
Pan Nesbo odpowiedział mi w swoim stylu, tak wykręcając fabułę, że już nie miałem żadnych pytań.
"Pragnienie" nie jest może szczytowym osiągnięciem autora w moim prywatnym rankingu, ale udanie kontynuuje najlepsze tradycje cyklu. Wciąż – a to już jedenasty tom przecież – nie miałem wrażenia, że historia Harry'ego Hole'a jest przeciągana na siłę.
Mamy to! Trzecia część opus magnum Brandona Sandersona, ale też pierwsza, na którą musiałem czekać, jako że dwie pierwsze miałem już na tacy w momencie, kiedy wchodziłem w świat Burzowego Światła.
Czy w ogóle muszę mówić, że Sanderson znowu dał radę? Wyraźnie widać, że Archiwum Burzowego Światła to jego oczko w głowie, w dodatku jest to jeden z nielicznych pisarzy, którzy nie kłamią mówiąc "mam to wszystko zaplanowane". Nie wierzę więc, żeby pozwolił sobie kiedyś na wyraźny spadek poziomu w tej serii. Żeby jednak nie było wątpliwości, powiem to – dał radę!
Tradycyjne w każdym tomie retrospekcje, w "Dawcy Przysięgi" skupiły się na samym Dalinarze. Wiedzieliśmy już wprawdzie wcześniej, że w przeszłości nie był tak nobliwą i pomnikową postacią, jak teraz, ale to, co zaserwowały nam retrospekcje, pokazuje ogromny wręcz rozdźwięk. Z drugiej strony, bardzo wyraźnie ukazały, jak przebiegała i czym była spowodowana transformacja Dalinara. Dodatkowo oczywiście wyjaśniły długo już trawiące mnie zagadki związane z jego żoną. Jak zwykle autor zrobił to w przewrotny sposób, sprytnie przebijając teorie czytelników. Tu muszę też wspomnieć o niezwykle intrygującej postaci, którą jest Pielęgnacja. Dotychczas zaledwie wspominana, ukrywająca się przed Odium gdzieś w świecie Rosharu, w końcu (prawdopodobnie) ukazała się nam, co tylko jeszcze bardziej zaostrzyło moją ciekawość na jej temat.
Ekipa z mostu czwartego zdaje się odgrywać coraz większą rolę w całej historii. Jest w "Dawcy Przysięgi" nawet kilka rozdziałów, z których każdy poświęcony jest innemu członkowi tej jednostki. To fajne, bo dzięki temu w końcu zacząłem lepiej ich odróżniać (wiem, wiem, to wcale nie jest takie trudne, ale ja mam słabą pamięć do ludzi, przyznaję). Każdy z nich ma swoją historię, która go ukształtowała i każdy się rozwija, choć nie zawsze w tę stronę, w którą byśmy chcieli... Tu zwłaszcza jeden z nich się wyróżnia... ale o tym musicie ze zgrzytaniem zębami przeczytać sami...
Muszę jeszcze wspomnieć o Pustkowcach. Jeśli czytaliście poprzednie części, zauważyliście może, jak z tomu na tom nasze spojrzenie na nich zmienia się diametralnie. Najpierw z bohaterów mglistych mityczno-religijnych opowieści przerodzili się w zupełnie realne, znajdujące się tuż obok potencjalne zagrożenie. Potem okazali się ludem zmagającym się ze swoimi własnymi problemami i demonami. "Dawca Przysięgi" kontynuuje ten ciąg niespodzianek, na nowo przewracając wszystko do góry nogami. A właściwie dodając do obrazu jakby kolejny wymiar, który sprawia, że widzimy coraz więcej, nie negując tego, co zobaczyliśmy do tej pory.
Siłą "Archiwum Burzowego Światła" jest także umiejętne i dość dogłębne poruszanie – nazwijmy to – "ważnych tematów". W "Dawcy Przysięgi" wybrzmiało to – przynajmniej dla mnie – szczególnie mocno. Sposób, w jaki Sanderson przedstawił różne rodzaje uzależnienia, ale także mniej nośnych a równie ważnych tematów jak zaakceptowanie własnych słabości, sprawia, że w końcu zaczynam rozumieć, dlaczego te książki, bądź co bądź fantastyczne, potrafią być dla niektórych ludzi tak ważne.
Jedyne, co odstawało od poprzednich części cyklu i co sprawiło, że odejmuję pół gwiazdki, to wrażenie pewnego rozbicia tej powieści. Bardzo wyraźnie odczuwa się w niej podział na kilka różnych części, z których każda, choć ciekawa i wciągająca, jest odrobinę inna w charakterze i klimacie. Sprawia to, że nie mam już aż takiego wrażenia "płynięcia" przez historię, jak wcześniej. Ale tak to chyba jest jak się planuję ogromną fabułę, a potem trzeba ją jakoś podzielić na te kilka – i tak już opasłych – tomów.
Właściwie to jest jeszcze jedna rzecz, której mogę się przyczepić. Otóż nie spodobało mi się długo oczekiwane wyjaśnienie zagadki, dlaczego Świetliści złamali swoje przysięgi. OK, rozumiem, że niektórych mogło to złamać – ale wszystkich? Wszystkich?! Niezbyt mnie to przekonuje. Jednak fakt, że jest to trochę naciągane, daje mi jeszcze jakąś nadzieję, że autor mydli nam oczy, a prawdziwe wyjaśnienie jest zupełnie inne lub nie wiemy jeszcze wszystkiego. Nieraz przecież pan Sanderson takie niespodzianki nam fundował.
Każdemu jeszcze niezdecydowanemu polecam zainwestowanie w Archiwum Burzowego Światła. Tylko pamiętajcie, to jest inwestycja długoterminowa – cykl jest planowany na dwie pięciotomowe serie, z których pojawiły się do tej pory trzy części, a czwarta jest aktualnie napisana w – spójrzmy – 75%. Ale czekanie na kolejną część też jest ciekawe, bo materiału do zgłebiania, analizy i wyszukiwania smaczków mamy coraz więcej.