Znowu Reacher?! Ile ja tego czytam, litości...
Niestety, jako że nadrabiam pisanie recenzji półtora roku po przeczytaniu, to niewiele z tej książki pamiętam. Jedyne co wryło mi się w pamięć, to że część akcji dzieje się w Dakota House, dawnym miejscu zamieszkania Johna Lennona. Nie wiem, czy to dobrze świadczy o powieści, czy nie...
Czego by tu nie mówić o warstwie rozrywkowej serii o Jacku Reacherze, trzeba przyznać, że wszystkie te książki są do siebie podobne w strukturze. Nie ma się co zatem dziwić, że po dłuższym czasie w pamięci jedna zaczyna się mieszać z drugą. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu lubię sięgnąć po kolejną część, traktując to jako swego rodzaju guilty pleasure...
Łaaał!!!
To pierwsza rzecz, która nasuwa mi się po przeczytaniu tej książki. Jest to dla mnie tak wielka niespodzianka, iż po prostu nie mogę się nadziwić, że "Rytmatysta" gdzieś tam jakby zaginął pod stosem innych powieści Sandersona. W moim odczuciu jest to zdecydowanie jedno z jego najbardziej udanych dzieł!
Serio, ciężko mi znaleźć w "Rytmatyście" coś, czego mógłbym się przyczepić. Od pierwszych stron przyciągnął mnie ten trochę "harrypotterowski" klimat – rzecz dzieje się w szkole, w której uczeni są tytułowi rytmatyści – który szybko odjeżdża w stronę typowego dla Sandersona specyficznego świata przedstawionego.
No i ten główny bohater, Joel, syn pracownika szkoły, marzący o przyjęciu do niej, ale przez nieprzyjemny splot wydarzeń w przeszłości pozbawiony tej szansy. Wiadomo, jak to jest w tego typu książkach: wierzymy, że bohater jest "tym wybranym" i tylko wyczekujemy momentu, w którym fakt ten się ujawni. Sposób, w jaki autor bawi się z tymi naszymi oczekiwaniami i w jaki je spełnia nie spełniając jednocześnie (albo nie spełnia spełniając – zobaczcie sami, nie chcę spoilerować) świadczy tylko o formacie pisarza. Wszystko tu składa się z elementów, które już gdzieś widzieliśmy ale które składają się w coś zupełnie oryginalnego, niespodziewanego, a jednocześnie całkowicie zadowalającego mnie jako czytelnika. Powtarzam, całkowicie.
Uwielbiam takie niespodzianki, kiedy coś, co zapowiada się jako lekka lektura mająca stanowić przystanek pomiędzy bardziej angażującymi powieściami, przeradza się w przyjemność samą w sobie.
Książkę przeczytałem w języku oryginalnym, co polecam w przypadku każdej "chudszej" książki Sandersona (a zwłaszcza tych, które formalnie przyporządkowane są do kategorii młodzieżowej). Mam wrażenie, że jego język jest dosyć przystępny, a w oryginale brzmi zdecydowanie lepiej.
Nie czytałem Wernica za młodu, a szkoda, bo pewnie zdobyłby moje serce i teraz chętnie bym do niego wracał, a przynajmniej wspominał, tak jak literaturę pióra Karola Maya.
Fajni bohaterowie, dobrze zaplanowana i przeprowadzona fabuła, no i klimat dzikiego zachodu – to wszystko, czego bym oczekiwał od tego typu powieści.
Niestety, latka lecą i teraz już taka lektura nie sprawia mi tyle frajdy, co kiedyś. Niemniej jednak miło było się zapoznać z czymś, co przegapiłem lata temu.
Więc było tak: usłyszałem kiedyś o detektywie Harrym Boschu i postanowiłem zapoznać się z jedną z licznych książek o jego śledztwach. I to zrobiłem. Koniec.
Naprawdę mógłbym na tym zakończyć. Książka nie wzbudziła bowiem we mnie żadnych większych emocji. Styl Connelly'ego w żaden sposób nie wybija się ponad przeciętność. Jego bohater również nie jest zbyt oryginalny. Właściwie po prostu jest. Connelly ciągnie tę historię, która choć może i dobrze zbudowana (jeśli chodzi o kryminalną intrygę), to nie potrafiła mnie przykuć na tyle, żebym chętnie sięgnął po kolejną.
No trudno. Dobrych powieści w kolejce nie brakuje, więc płakać nie będę.
To chyba mój pierwszy w życiu audiobook, którego treści słuchałem sobie w drodze samochodem do i z pracy. Nie wiedziałem, na ile będę potrafił się skupić na słuchaniu podczas jazdy, potrzebowałem więc coś lekkiego i jednocześnie nie będącego jakoś specjalnie przeze mnie oczekiwaną lekturą. "Przejęcie" właśnie tak się zapowiadało (bo cóż może być bardziej lekkiego niż kryminał o przemycie narkotyków i zabójstwach...) i w dodatku zdobyłem je całkowicie za darmo. Nic tylko czytać! Znaczy, słuchać.
Jest to chyba trzecia powieść z cyklu o panu Mortce, ale nie odczułem tego specjalnie. Wyraźnie widać, że bohater w życiu prywatnym sporo już przeżył, niemniej brak kompletnej wiedzy o jego przeszłości zupełnie nie przeszkadza przy czytaniu. Zwłaszcza, że książka zaczyna się intrygującym przedstawieniem procederu przygotowywania i przeprowadzenia przemytu przy udziale "słupów".
Dopiero później docieramy do Mortki, który otrzymuję nową partnerkę i nową sprawę dziwnego zabójstwa. Wszystko oczywiście, prędzej czy później (raczej później) zacznie się ze sobą splatać, prowadząc do dosyć zaskakującego rozwiązania. Rozwiązania, które choć ze względów językowych było dość ryzykowne, to chyba się sprawdziło.
Generalnie, fajny start znajomości z panem Chmielarzem i jego komisarzem Mortką, po którego przygody jeszcze pewnie kiedyś sięgnę. Może być w audiobooku, czemu nie.
Tak, to właśnie film na podstawie tej powieści właśnie spowodował, że sięgnąłem po cykl o Jacku Reacherze. Rozpoczęcie czytania od pierwszego tomu okazało się dobrym pomysłem – dzięki temu gdy w końcu dotarłem do "Jednym strzałem", elementy filmowej fabuły zdążyły się zatrzeć w mojej pamięci i lektura dostarczyła mi dużo przyjemności.
To faktycznie chyba jedna z bardziej udanych odsłon cyklu. Fabuła dosyć fajnie kluczy i odwraca uwagę, nie pozwalając na zbyt wczesne odgadnięcie, kto i dlaczego za tym wszystkim stoi. A poza tym dostajemy stałe elementy reacherowskiego świata. Bardzo zły człowiek. Dobra kobieta dążąca do sprawiedliwości. Mniej lub bardziej nieudolne służby prowadzące śledztwo. I gdzieś tam między nimi Jack Reacher.
Tylko o to i aż o to nam chodzi przecież.
Finał trylogii Szackiego nie zawodzi. Słabszy, być może, odrobinę od poprzednich części, potwierdza jednak solidny poziom całej serii.
Nie do końca pamiętam już – piszę to prawie dwa lata później – dlaczego dałem trzygwiazdkową ocenę, z pewnością nie była to kwestia zakończenia, które całkowicie mnie zadowoliło. Mogło za to być to spowodowane nadmierną tendencją Miłoszewskiego do komentowania bieżącej rzeczywistości przez usta i myśli swojego bohatera. To, co najczęściej nadawało koloryt powieściom, czasami jednak popadało w przesadę i w tej części chyba jednak poziom przesady odrobinę przekroczył normę.
Niemniej z perspektywy czasu pozostały mi tylko pozytywne odczucia dotyczące zarówno "Gniewu", jak i całej trylogii, która zapisała się w mojej pamięci jako udane wkroczenie nowoczesnego kryminału na nasze poletko. Szkoda, że nie dostanę więcej przygód Szackiego. A może i dobrze.
Problem wygląda tak: przeczytałem tę książkę już dwa lata temu, a dopiero teraz nadrabiam pisanie zaległych recenzji, więc wrażenia już nie są takie świeże. W dodatku zdążyłem już w międzyczasie zabrać się za kontynuację i... ale o tym za chwilę.
Książkę polecam, obranie problemu matematyczno-fizycznego jako elementu będącego zaczynem fabuły okazało się świetnym pomysłem. Jednak nie działałoby to tak silnie, gdyby nie oparcie akcji na zdarzeniach z dwudziestowiecznej historii narodu chińskiego. To ona ukształtowała różne działania i motywacje postaci i stała się czynnikiem doskonale spajającym warstwę "ludzką" z elementami science fiction.
I wszystko byłoby pięknie, gdybym nie zaczął czytać (i nie dałem rady skończyć) "Ciemnego lasu" - kolejnego tomu trylogii, który dla mnie okazał się... kompletną porażką. Nie potrafię już patrzeć na "Problem trzech ciał" inaczej niż przez pryzmat kontynuacji, która uświadomiła mi, że to, co wcześniej wydawało mi się oryginalnym warsztatem pisarskim, w dużej mierze okazało się brakiem umiejętności.
Pozostawiam oryginalnie postawione cztery gwiazdki - odzwierciedlały one przecież moje odczucia w momencie czytania, więc liczą się chyba najbardziej. Ja jednak kończę już moją przygodę z panem Liu i powrotu nie planuję.
Wziąłem się za ten zbiór opowiadań głównie po to, by przeczytać historię Zwinki, która stanowi brakujące ogniwo pomiędzy "Słowami światłości" a nadchodzącym "Dawcą przysięgi". Jednak to dwa inne opowiadania przykuły moją uwagę i wywindowały ocenę całości.
Pierwsze to „Cienie dla Ciszy w lasach Piekła“ - historia samotnej matki i wdowy prowadzącej gospodę w bardzo nieprzyjaznym dla ludzi miejscu. Jeżeli myślicie, że ten jednozdaniowy opis nie zapowiada niczego porywającego, to nawet nie wiecie, w jak wielkim błędzie jesteście! Historii tej nie brak naprawdę wbijających w fotel zwrotów akcji, a jeszcze bardziej intryguje świat, w którym się dzieje.
Drugie opowiadanie, „Szósty ze Zmierzchu”, znowu wprowadza nas w zupełnie inny świat, w którym prymitywna dżungla zderza się z wkraczającą nowoczesnością. Tu bardzo mocno czułem (zresztą w „Cieniach“ również), iż okoliczności przedstawione w opowiadaniu w przyszłości będą odgrywały większą rolę w cosmere - sandersonowskim wszechświecie.
Podziwiam autora za tę umiejętność wprowadzania w nowy świat i pozostawiania czytelnika z drążącym od środka pragnieniem poznania więcej szczegółów i odpowiedzi na nurtujące pytania. Panie Sanderson, życzę więc długiego i owocnego okresu twórczego, byśmy wszystkie te odpowiedzi mogli poznać!
Trochę kazałem na siebie czekać wiedźminowi. To chyba głównie dlatego, że spodziewałem się raczej, iż nie będzie to proza dla mnie. Po pierwsze: słowiański sznyt, po drugie: formuła opowiadań zamiast powieści. A tu proszę, jakie zaskoczenie. Ta książka jest jak najbardziej dla mnie. I jedno, i drugie zamiast przeszkodą okazało się wielką, ogromną zaletą.
Postać wiedźmina przykuła moją uwagę już od pierwszego opowiadania i tak już zostało. Żadne, dosłownie żadne opowiadanie nie sprawia wrażenia "zapychacza", co więcej każde ma wpływ na rozwój głównego bohatera. Wiedźmin z końca historii nie jest już do końca tą samą postacią, co wiedźmin z początku. Chociaż właściwie jest. Ale jednak nie jest.
Poczucie humoru panujące w opowiadaniach też bardzo mi odpowiadało. A tego też się chyba obawiałem. Opowiadanie z diabłem chyba najbardziej w tym celowało.
Podsumowując, całość prezentowała zdecydowanie wyższy poziom niż się spodziewałem. Co więcej, poziom ten był utrzymywany, co w zbiorze opowiadań często przecież nie jest taką łatwą sprawą. Polowanie na kolejną część opowiadań czas zacząć.
"Słowa światłości" to niewątpliwie godny następca "Drogi królów". Choć wydaje się to niemożliwe, bo pamiętam przecież jakie wrażenie sprawiła na mnie poprzednia część, to jednak po przeczytaniu "Słów" ma się wrażenie, że cały ciąg wydarzeń z pierwszego tomu był jedynie preludium do drugiego!
Akcja stanowi tutaj naturalne zwieńczenie (lub raczej rozwinięcie, bo przecież to jeszcze nie koniec) losów bohaterów zapoczątkowanych w "Drodze". Współczynnik epickości szybuje wysoooko w górę (a pamiętam przecież jeszcze finałową bitwę z "Drogi królów" i to wrażenie, że bardziej emocjonalnie to już być chyba nie może). W tej kategorii w moim odczuciu wygrywa nawet nie finał, ale scena, w której Kaladin postanawia pomóc pewnej postaci w nieuczciwym dla niej pojedynku. I to zdanie, które wtedy wypowiada, ten potężny one-liner – już widzę w wyobraźni jak Sanderson wymyśla je pewnego dnia przy śniadaniu, krztusząc się bułką, zapisuje na serwetce i od tej pory niecierpliwie czeka, aż dojdzie z fabułą do momentu, kiedy będzie mógł je użyć. Oczywiście nie miałoby ono w sobie tej mocy, gdyby nie ciężar wydarzeń, które do tego doprowadziły.
Ta książka to dobry prognostyk dla reszty cyklu Archiwum Burzowego Światła. Choć wiadomo, że spektakularności nie da się mnożyć w nieskończoność, to samo zawikłanie fabuły, mnogość wątków, otwieranie nowych przy zamykaniu starych, dają nadzieję, że wiele jeszcze emocji przeżyjemy w przyszłości.
W moim prywatnym odczuciu od trzeciej części cykl o Harrym Holem nie schodzi poniżej swojego dość wysokiego poziomu. Niemniej jednak pewien byłem, że poprzednia część, "Upiory", osiągnęła już sufit. Zaprezentowała taki miks emocji, zagadki i sensacji (stając się chyba na równi z "Pierwszym śniegiem" moją ulubioną częścią cyklu), że uznałem, iż więcej się już nie da.
I rzeczywiście, "Policja" plasuje się już na średnim poziomie cyklu. Mówiąc "średnim" mam na myśli średnią matematyczną oczywiście, czyli nie martwcie się, poziom jest naprawdę wysoki. Jo Nesbo jak zwykle wodzi nas za nos, wraca do wątków i postaci z poprzednich powieści w taki sposób, że w żadnym razie nie czujemy, by były na siłę przedłużane.
Ciekawie poprowadzony jest też wątek samego Harry'ego. Zakończenie poprzedniej części wymagało jakiegoś wyjaśnienia, odpowiedzi na proste pytanie: "tak" czy "nie". Tymczasem autor zwleka z tą odpowiedzią przez całkiem sporą część książki. Paradoksalnie, staje się to dużym atutem powieści, bo pozwala nam skupić się na innych postaciach i obserwować powolne rozwijanie się głównego wątku.
Jak dla mnie, Nesbo może spokojnie kontynuować historię Harry'ego jeszcze przez parę dobrych powieści. Byleby nie poniewierał go za bardzo. I nie zabijał tak szybko postaci, które lubię. Choć wiem, że i tak to zrobi, psiakostka.
Za to treść recenzji będzie dla odmiany krótka.
Sama konwencja opowieści w stylu "Forresta Gumpa", w której bohater zupełnym przypadkiem uczestniczy w najważniejszych światowych wydarzeniach na przestrzeni wielu lat, nawet mi się podobała. Ale co z tego, skoro niewiele z tego wynikało. Z drugiej strony, wyraźnie widać, że nie miało nic wynikać.
Taka lekka i (zamierzenie) absurdalna historyjka. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, ale z głowy już wyparowała.
I takim to zręcznym rymem zakończmy tę krótką recenzję.
Nie jest już tajemnicą, że pana Harrisa czytam wszystko (mimo że w chwili pisania tej recenzji mam już pewne zaległości...). Przeczytałem więc i to, zwłaszcza, że tematyka konklawe sama w sobie jest ciekawa i intrygująca.
Podobało mi się – napisane to jest bez zadęcia "anty" ani "pro". I choć ostateczny twist może się wydawać trudny do przyjęcia, to skłania do chwili refleksji. Refleksji nad tym, co jest "od Boga", a co "od człowieka" i czy przypadkiem nie próbujemy na siłę dokonywać przemieszczeń pomiędzy tymi kategoriami.
Ale nie tylko dla refleksji warto. Przecież proza Harrisa jest zawsze dobra sama w sobie, nie można się od niej oderwać. Prawda?
Właśnie mija rok, od kiedy przeczytałem tę opasłą powieść. Trochę żal, że byłem zbyt leniwy, by opisać moje wrażenia od razu, z pewnością wtedy potrafiłbym poruszyć więcej aspektów, ale może i dobrze - bo dzięki temu oszczędziłem Wam nadmiaru zachwytu wylewającego się z każdego zdania recenzji! Tak, bo tylko w kategoriach zachwytu mogę tę książkę opisywać.
To, co najmocniej odczuwałem niemal od pierwszych stron, to odczucie, że jest to z pewnością najbardziej dojrzała pisarsko powieść Sandersona. Wyraźnie widać, że jest ona efektem wieloletnich przygotowań, klecenia wątków, budowania postaci. Nie kłują już w oczy niespodziewane, z księżyca wzięte zachowania bohaterów. Wątki (nie wszystkie - wszak to dopiero pierwszy tom) pięknie się ze sobą spajają, a mimo to ich kulminacja następuje w zupełnie niespodziewanym miejscu. Świat Rosharu, w którym dzieje się akcja powieści, jest po prostu nie-sa-mo-wity, tak różny od ziemskiego, a jednocześnie tak konsekwentnie przedstawiony!
Czytałem opinie, że fabuła wolno się rozkręca, są dłużyzny - ja żadnej z tych rzeczy nie odczuwałem! Owszem, jak to u Sandersona, temperatura akcji mocno podskakuje pod koniec powieści, nie oznacza to jednak, że wcześniej jest nudno. Wręcz przeciwnie, poznajemy bohaterów w przełomowych dla nich okolicznościach, a wcześniej prolog i jeszcze wcześniej pre-prolog skutecznie wzbudzają zaciekawienie.
O czym jeszcze mogę powiedzieć, żeby zachęcić do przeczytania? O spektakularnie przedstawionych scenach akcji, tak działających na wyobraźnie, że aż przypominających nagrane w slow-motion sekwencje z hollywoodzkich filmów? O tym, że choć nawał zdarzeń był ogromny, to jest to zaledwie początek całej historii, która zapowiada się imponująco? O tym, że następna część - bo już ją przeczytałem - tylko to potwierdza? O tym, że dla takich książek warto czytać książki?
No, bo warto:)