http://lubimyczytac.pl/aktualnosci/7657/nowy-harry-hole-na-wiosne-2017
A to dobra wiadomość! Co prawda mam jeszcze do przeczytania dwie ostatnie (jak do tej pory) części cyklu, ale mam rok, żeby to nadrobić:)
Muszę przyznać, że choć "Syn" bardzo mi się podobał, to innym książkom Jo Nesbo dużo jednak brakuje do tych z cyklu o Harrym. Jak na mój gust, proporcje dobrej historii do poziomu "dziwności" i czarnego humoru są w tych książkach już troszkę zachwiane.
Dlatego niezmiernie cieszy mnie wieść, że do końca mojej przygody zostanie więcej niż dwie książki!
To dosyć subiektywne odczucie, ale ta odsłona perypetii Harry'ego jakoś mniej mnie wciągnęła niż poprzedni, rewelacyjny "Pierwszy śnieg". Nie zrozumcie mnie źle, to jest cały czas lektura na wysokim poziomie, w której znajdziemy wszystko co tak lubimy w twórczości Nesbo. Jednak w porównaniu do poprzedniej części – która przywróciła mi wiarę w to, że są jeszcze kryminały, które potrafią dosłownie wbić mnie w fotel – tutaj jednak czegoś brakowało.
Nie mogę jednak powiedzieć, żebym był rozczarowany. Zagadka kryminalna była znowu na najwyższym poziomie. Pojawia się nowy "bed-gaj" wśród stróży prawa, nie wiem czy ten wątek będzie kontynuowany, ale wygląda to obiecująco. Poza tym po tylu częściach cyklu człowiek chcąc nie chcąc przywiązuje się do głównego bohatera, niezależnie od tego (a może właśnie dlatego), jak bardzo mnie on czasami irytuje. Musiałby więc to być naprawdę ogromny spadek formy literackiej, żeby w tej chwili odciągnąć mnie od sięgnięcia po następny tom. A sądząc po dotychczasowym trendzie, nic takiego się nie zapowiada.
Trudno jest mi pisać o książkach takich, jak ta. O książkach, które wymykają się standardom. Książkach, w których gdy już jako tako oswoisz się z głównym bohaterem, okazuje się, że to był jedynie rozbudowany prolog, a główną część akcji obserwujemy już oczami innego bohatera kilkadziesiąt lat później.
Nie warto pisać, o czym one są, gdyż połowa zabawy to właśnie odkrywanie przedstawionego świata. W tym wypadku świata przyszłości na Marsie. I to świata, który wcale nie jest stałą, potrafi gruntownie się zmienić na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat.
Niezależnie od okoliczności jednak, takie książki zazwyczaj opowiadają o człowieku. O tym, że z jednej strony ludzie zawsze pozostaną tacy sami, ale z drugiej – że zawsze jest przestrzeń na własne wybory i decyzje.
Chyba lepiej zamiast o takich książkach pisać, po prostu je czytać. Bo ta powieść jest dobra. I to bardzo dobra.
Jack Reacher wędruje po ameryce. Jack Reacher przypadkowo wplątuje się w grubszą sprawę. Jack Reacher rozwiązuje zagadkę, której nikt inny nie potrafił sprostać. Ale ktoś wkurza Jacka Reachera. Jack Reacher angażuje się emocjonalnie. Teraz Jack Reacher nie spocznie, dopóki nie dopadnie tych, którzy zaszli mu za skórę. To zresztą oznacza, że spocznie już wkrótce.
Powyższy opis tyczy się dowolnej z cyklu powieści o Jacku Reacherze. Każda z nich jest prosta jak drut, choć w niektórych zagadki bywają zaskakujące. Wiemy, że Jack Reacher pojawi sobie w każdej sytuacji i z każdym przeciwnikiem. To nie może się podobać, prawda? A jednak.
To chyba właśnie dlatego, że zawsze dokładnie wiem, co dostanę, sięgam co jakiś czas po kolejne odsłony tego niekończącego się cyklu. Podejrzewam, że czytane rzędem po sobie, szybko by mnie znudziły swoją schematycznością. Ale w kilkumiesięcznych odstępach dają niezawodną odmóżdżającą przyjemność.
Co mogę powiedzieć konkretnie o tej części? Jack Reacher pomaga tu amerykańskiej Tajnej Służbie zapobiec zamachowi na wiceprezydenta. Ktoś wysyła do niego listy z pogróżkami, arogancko podpisane niemożliwym do wyśledzenia odciskiem kciuka. Wkrótce zresztą przekonujemy się, że ten ktoś nie żartuje i wiele potrafi zrobić, żeby osiągnąć swój cel. Tymczasem Reacher mimo, że niejako pracuje dla służb rządowych, nie traci nic ze swojej niezależności. A kiedy wydarzy się coś, czego nie mogę tu zdradzić i co mnie zresztą całkiem zaskoczyło, ta sprawa stanie się dla niego osobista. Dalszy ciąg można już sobie dopisać.
Dziękuję i zapraszam ponownie (Reachera) jesienią.
Oto finał młodzieżowej trylogii Rysy Walker. Trylogii, która choć nie zatrzęsła światem mojej czytelniczej percepcji, to jednak stanowiła solidną mieszankę fantastyki, przygody i historii. Do czego chyba najmocniej przyczyniła się właśnie ostatnia część.
Jestem naprawdę pod wrażeniem, jak autorka poradziła sobie z tym multum linii czasowych, z których jedne przeplatały się z drugimi, lub swoim wystąpieniem anulowały jeszcze inne. No, poplątane to wszystko, naprawdę, ale od początku do końca zgodne z regułami świata przedstawionego w książce. Okazuje się, co zawsze doceniam w cyklach, że wiele wydarzeń z pierwszego tomu, które uznawałem za nieistotne, nabierają tutaj sensu, a wręcz mają istotne znaczenie dla fabuły.
Podoba mi się styl pisarski autorki – z jednej strony z pewnym dystansem, dowcipnym komentowaniem wydarzeń, z drugiej pozwalający odczuć emocje, jakie te wydarzenia powodują. No i na sam koniec robi się trochę sentymentalnie, jak przystało na finał trylogii. A ja lubię sentymenty. W rozsądnej dawce, rzecz jasna.
Mała dygresja: zmieniłem swój sposób punktowania książek: od dziś rezygnuję z połówek punktów. Niektóre książki mogą na tym stracić w porównaniu do tych wcześniej ocenionych – na przykład tę bym wcześniej ocenił na 3,5. Jednak mam nadzieję, że docelowo korzystnym efektem będzie większy rozrzut moich ocen punktowych.
Trochę inaczej czyta się powieść osadzoną w realiach, w których żyjemy i które dobrze znamy. Zwłaszcza taką powieść, która nie stroni od komentowania tej rzeczywistości. Z jednej strony wyłapać można mnóstwo smaczków i aluzji zawartych choćby w krótkim słowie lub specyficznym sformułowaniu. Z drugiej, wiadomo, każdy ma swój pogląd na to, co się dzieje wokół. Kiedy więc autor/bohater skomentuje coś po naszej myśli, ochoczo przytakujemy, jednak gdy nie zgadzamy się z przemycanymi myślami, wówczas irytuje nas to podwójnie. I taka właśnie jest twórczość Miłoszewskiego. Takie właśnie jest „Ziarno prawdy”. Czasem raduje, czasem denerwuje.
Tak naprawdę jednak wszystko, co napisałem powyżej, jest jedynie małą dygresją i nie ma wielkiego znaczenia. W kryminale bowiem, co by nie mówić, najważniejsza jest warstwa kryminalna, a ta jest w tej powieści jest naprawdę świetna. Zagadka wciągnęła mnie już od pierwszego morderstwa, a ostateczne rozwiązanie było zdecydowanie zadowalające. I pomimo nadmiaru sztuczek mających rozbudzić zaciekawienie, typu „poczuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział jeszcze co”, zupełnie mi to nie przeszkadzało, a nawet, hmm, chyba na mnie podziałały...
We wpisie na temat poprzedniej części cyklu o Szackim nie mogłem zrozumieć, jak można na własne życzenie tak paprać sobie życie. W „Ziarnie prawdy” Szacki sam już tego nie rozumie. Boryka się z konsekwencjami swoich durnych wyborów, dotarła do niego w końcu świadomość tego, co stracił i co już nie wróci. Szkoda, że za późno. I choć próbuje jakoś sobie ułożyć nowe życie, to raczej czarno to widzę. A lektura „Gniewu” powie mi, jak widzi to autor. Nie mogę się doczekać.
Powiem szczerze: moja gwiazdkowa ocena tej powieści jest niesprawiedliwa, jeśli porównać ją do innych moich ocen. Bowiem ta książka podobała mi się bardzo. Postanowiłem jednak zaostrzyć trochę sposób oceniania, gdyż zauważyłem, że przytłaczająca większość moich ocen zawiera się w przedziale 3,5-4,5. Co powiedziawszy, wystawiam notę niewykraczającą poza ten przedział:) Grunt to logika.
A oto parę luźnych refleksji. Bardzo podoba mi się kierunek, w którym zmierza cały ten cykl. Z jednej strony zwykłe, przyziemne (zwłaszcza w porównaniu do oryginalnej trylogii „Z Mgły Zrodzonego”) historyjki, w których – teraz już jestem przekonany – umiejętności literackie Sandersona sprawdzają się najlepiej. Z drugiej strony, coraz bardziej czujemy, że za tym wszystkim kryje się jednak coś większego, coś, czego nie rozumiemy, coś, co wykracza poza ramy świata, który poznaliśmy z poprzednich tomów cyklu. I ta niewiedza właśnie daje mi dużą frajdę, powodując, że kolejny tom już uśmiecha się do mnie z półki.
Po dość niespodziewanej scenie dialogu Waxa z jednym z bohaterów pierwszej trylogii (który pełni teraz niejako boskie funkcje) miałem już nadzieję na trochę więcej takich niespodzianek. Ale może i dobrze, że na razie tego nie dostałem, co za dużo to niezdrowo, póki co jest na to chyba za wcześnie.
Zaskoczeń znowu nie brakowało. I to jakich! Sięgających wydarzeń z poprzedniego tomu, wydarzeń, które zdawały się być oczywiste. Takie niespodzianki lubię.
No to może by jednak podwyższyć ocenę...?
Grishama czytałem kiedyś namiętnie. Zaliczałem go do kategorii "gawędziarzy" – pisarzy, którzy niezależnie od tego, o czym piszą, potrafią zaciekawić samym sposobem snucia opowiadania. To było jednak ponad piętnaście lat temu, przez tyle lat człowiek potrafi się zmienić. Z pewnością zmieniłem się ja. Ale być może trochę zmienił się również John Grisham.
Trudno mi właściwie powiedzieć, co było nie tak. Z perspektywy czasu – minęły już ze trzy tygodnie od jej przeczytania – myślę, że można tę książkę określić słowem "nijaka". Choć nie czytało się źle, prześlizgnąłem się przez nią bez żadnych głębszych odczuć. Ot, po prostu kolejna potyczka sądowa głównego bohatera. Nie bardzo już nawet pamiętam, jak się skończyła... Sam fakt, że przeczytanie zajęło mi dwa razy więcej czasu niż przeciętnie (choć inne czynniki też miały na to wpływ) świadczy raczej o tym, że czapki z głowy mi nie urwało.
Inna sprawa to język. Po raz pierwszy w powieści Grishama wyczuwałem jakieś zgrzyty w konstrukcji zdań. Nie potrafię pokazać konkretnych przykładów, nie jestem jakimś wielkim znawcą naszego języka, ale to się wyczuwa, pewnie też tak macie, prawda? Podejrzewam jednak, że to raczej sprawka tłumacza. Mam wrażenie, że czasem tłumacze zbyt gorliwie kopiują amerykańskie konstrukcje. Nie będę się jednak czepiał, wiem, że niełatwa to jest robota. No i gdybym miał to czytać w oryginalnym języku, pewnie dotąd jeszcze bym nie skończył:)
Zauważyłem, że im lepsza książka, im więcej przyjemności z czytania mi daje, tym mniej mam o niej do napisania. Bo ta książka zawiera właściwie wszystko, czego oczekuję od tzw. "młodzieżówek". No i czyta się ją wyśmienicie. To tyle.
Ech, może jednak parę zdań dam radę z siebie wydusić.
Wiadomo, czytając drugi tom oczekuje się ciągłości klimatu z pierwszej części. To na tym właśnie wykłada się wielu pisarzy, serwując nam albo zupełnie inną atmosferę, albo odgrzewane kotlety. "Firefight" jednak nie zawodzi w tej kwestii – i to pomimo że akcja przeniesiona jest do zupełnie innego miasta, którym rządzi zupełnie inny Epik, a udział w akcji bierze tylko część ekipy z poprzedniej części, ustępując miejsca kilku nowym bohaterom.
Wszystko tu gra, serio, od niezwykle plastycznie przedstawionego świata po satysfakcjonujące rozwiązania pojawiających się tajemnic. A może po prostu uodporniłem się już na słabsze strony warsztatu Brandona Sandersona? Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Liczy się tylko radość z czytania.
Pierwszy raz od długiego czasu poczułem, że najchętniej sięgnąłbym od razu po kontynuację. Niestety, póki co cena troszkę odstrasza (książka na razie dostępna jest tylko w oryginalnym języku, w dodatku jest dość świeża i – stety niestety – popularna, a zatem droga). Poczekam więc trochę, drżąc z niecierpliwości.
Zapowiada się na to, że bieżący rok będzie u mnie sponsorowany przez pana Sandersona. „Siewca wojny” za mną, „Firefight” czeka następny w kolejce, a teraz „The Alloy of Law”, czyli w polskim tłumaczeniu „Stop prawa”.
Spodziewałem się po tej książce raczej miałkiej lektury. Sam autor twierdzi, że napisał ją dla złapania oddechu po wyczerpującej pracy nad kolejnymi tomiszczami Koła Czasu i Burzowego Światła. Nie oczekiwałem więc skomplikowanej fabuły i zaskakujących zwrotów akcji, a raczej humoru i zabawy konwencją. A co zastałem?
Cóż, jeśli Sanderson potrafi tworzyć na poczekaniu takie historie, to pozostaje mi tylko pokłonić się z respektem. Dla mnie osobiście była to, zaskakująco, jedna z najlepiej „czytających się” książek tego autora. Mam takie wrażenie, że jego styl nawet bardziej pasuje do historii rozgrywających się w realiach bliższych współczesności niż te odpowiadające naszemu średniowieczu. Tu akcja dzieje się w okresie rewolucji przemysłowej, z jednej strony wciąż istnieją duże, arystokratyczne rody, z drugiej tworzą się nowe robotnicze klasy społeczne – a co za tym idzie, nowe potencjalne konflikty.
Jednocześnie pamiętajmy, że to wszystko rozgrywa się w świecie, który znamy z trylogii „Z Mgły Zrodzonego”, co prawda nie ma już potężnych Zrodzonych z Mgły, ale ciągle istnieją allomanci, którzy w dodatku, gdzie się nie obejrzą, tam mają metalu w bród. Fajny punkt wyjścia do nowej, świeżej historii. Ale to faktycznie dopiero punkt wyjścia, bo zaraz okazuje się, że przez te kilkaset lat ludzie nie próżnowali i odkryli efekty działiiania nowych metali, między innymi czegoś w rodzaju „bańki czasowej”, wewnątrz której czas płynie wielokrotnie wolniej niż w rzeczywistości. Dodajcie do tego metalową broń palną z metalowymi nabojami i już pewnie widzicie ogrom możliwości, jakie stają przed ludźmi umiejącymi te metale przyciągać lub odpychać...
Nie chcę się rozpisywać na temat fabuły, ale jedno, co mogę powiedzieć, to że na pewno nie sprawia wrażenia tworzonej na kolanie. Czuć fantazję, czuć płynność akcji, czuć wreszcie radość tworzenia. W dodatku zakończenie sugeruje, że w następnych tomach może być jeszcze ciekawiej. Czego Wam i sobie życzę.
Po czym poznać dobrego pisarza? Być może po tym, że niespecjalnie porywający cię temat potrafi zamienić w powieść, od której nie możesz się oderwać. Posługując się taką definicją, nie mogę uznać inaczej, niż że Robert Harris pisarzem świetnym jest.
Moje spotkania z Harrisem zawsze wyglądają tak samo. I to już od pierwszej z nim styczności, gdy gdzieś z 20 lat temu kolega pożyczył mi "Enigmę". Zaczynam czytać: "No, ciekawe, ciekawe, w sumie nic nadzwyczajnego, ale jakoś gładko idzie, więc czytam dalej". Czytam dalej: "No niby nic oryginalnego, ale... dlaczego nie mogę się od tego oderwać?!" I tak pochłaniam książkę aż do końca.
Sięgając po "Cycero", mówiłem sobie: "No nie, tym razem to już nawet niespecjalnie interesujący mnie temat. Ale to Harris, dam mu szansę". No i nie zawiodłem się.
W końcu przyszła i pora na "Oficera i szpiega". Myślę sobie: "No nie, starożytny Rzym stanowił chociaż ciekawą scenerię. A tu co? Sprawa Dreyfusa? Chyba dam sobie spokój tym razem". Cóż, jak to dobrze, że jednak się złamałem:)
Sprawa Dreyfusa, głośna w swoich czasach afera szpiegowska, w której skazano za szpiegostwo niewłaściwego człowieka, zgrabnie pokazuje, jak łatwo wykorzystać społeczne lęki i uprzedzenia, żeby osiągać swój cel. Tutaj celem było utrzymanie się przy władzy ludzi, którzy przez splot politykierstwa z niekompetencją doprowadzili do błędnego wyroku, a potem robili wszystko, by zapobiec ujawnieniu swej pomyłki. Tak, bo właściwie bardziej o następstwach tego procesu opowiada książka, niż o nim samym.
Jednak najciekawsze nawet obserwacje społeczne nic by tu nie dały, gdyby podane były jako ciężkostrawne dane historyczne. Tymczasem... ta powieść po prostu wciąga! Historię śledzimy oczami porucznika Picquarta, świeżo mianowanego szefa tajnej sekcji francuskiego wywiadu, który, próbując dojść prawdy, szybko znajduje się na polu minowym. Kibicujemy mu, patrzymy, jak stopniowo pochłania go ta sprawa, by w końcu stać się wręcz osią jego życia. I mimo, że wiemy – lub łatwo możemy sprawdzić – jak skończy się ta historia, to na brak napięcia narzekać nie możemy.
Następną powieść Harrisa biorę w ciemno – nawet jeśli to będzie traktat o pieleniu grządek. Obiecuję, z ręką na sercu.
Czytaliście już jakąś powieść Dana Browna?
Jeśli nie, macie szansę zostać zaskoczeni szalonym tempem akcji, oryginalnym połączeniem historycznych postaci, miejsc i dzieł sztuki z problemami czasów współczesnych. Pewnie nawet zaskoczą was niespodziewane zwroty akcji.
Jeśli tak, cóż, to przecież wiecie, czego się spodziewać po autorze. Dostaniecie dokładnie to, co zawsze. I choć w przypadku „Zaginionego symbolu”, poprzedniej odsłony przygód Roberta Langdona, można to było uznać za zarzut, tym razem jest to po prostu stwierdzenie faktu.
Czego oczekujemy po takiej lekturze? A przynajmniej, czego ja oczekuję? Na pewno chcę być choć trochę zaskoczony. Ale z drugiej strony wymagam chociaż, żeby cały ten ciąg akcji konsekwetnie do czegoś prowadził. Dlatego „Zaginiony symbol" był w moim odczuciu porażką – tam standardowy rajd po zabytkach nie doprowadził mnie do kompletnie niczego. Tutaj zaś, w „Inferno”, otrzymałem satysfakcjonujące mnie rozwiązanie. Na dodatek pewne zwroty akcji rzeczywiście mnie zaskoczyły.
Swoją drogą, niemal wszystkie powieści Dana Browna mogą być wyraźnym przykładem zjawiska, które nazwałbym „demagogią literacką”. Autor tak umiejętnie splata ze sobą różne fakty, tak sprytnie pomija te, które nie pasują do jego teorii, z takim przekonaniem wykłada swoje argumenty, że pewnie łatwo znajduje swoich, ehem, „wyznawców”. Ale spokojnie. To tylko demagogia. W literaturze to akceptujemy. W prawdziwym życiu – nie.
Opowiadania zawarte w tym zbiorze skupione są w dwóch częściach: „Północ” i „Południe”. I właściwie najchętniej oceniłbym te części oddzielnie. Militarne opowieści z Północy były bowiem dla mnie fenomenem, każda z nich posiadała swoją dramaturgię, poruszała proste emocje, a jednocześnie dodawała swą małą cegiełkę do budowy większej całości. Znajdziemy tu wszystkie zalety i wady żołnierskich historyjek – z jednej strony uproszczona psychologia, sprowadzająca się do niezłomnego honoru i męstwa, z drugiej dynamiczna akcja i świetnie opisane potyczki.
Po tym wszystkim przechodzimy do Południa, które dla mnie okazało się lekkim rozczarowaniem. Obserwujemy tu szereg wydarzeń, które sprawiły, że pewien młody wojownik stał się tym, kim się stał. I tu widzę właśnie problem – niektóre opowiadania z tej serii wydają się skonstruowane tylko po to, by przesunąć bohatera z jednego miejsca na drugie. Nie niosą już wartości same w sobie, tak jak to było z historiami z Północy. To chyba sprawiło, że trochę mi się dłużyły i summa summarum mocno pogorszyły mój odbiór całości.
Jedynie może ostatnie opowiadanie z południowej części nabrało wiatru w żagle. W tym jednak momencie nagromadzone pokłady zła, brutalności, okrucieństwa i fatalizmu przekroczyły poziom mojej tolerancji i nie pomogło nawet obiecujące na przyszłość zawiązanie akcji. Wszystko to po prostu przytłoczyło mnie w takim stopniu, że czytanie nie dawało już przyjemności – a po to w końcu czytam książki.
Pewnie sięgnę w końcu po następny tom. Ale na razie potrzebuję dłuuugiej przerwy.
Miło przeczytać kryminał osadzony w poskich realiach. I to jeszcze taki, który wciąga zagadką i stylem pisania. Czyta się to szybko (tak, w moim przypadku 8 dni to szybko), nie ma zbędnego nudziarstwa – wbrew pozorom na przykład szczegóły dotyczące terapii ustawień są przedstawione dość zwięźle, dowiadujemy się dokładnie tyle ile potrzebujemy wiedzieć. Podoba mi się też naturalność relacji między postaciami.
Skoro jednak o postaciach mowa, muszę tu koniecznie wtrącić dygresję. Rzadko irytują mnie bohaterowie powieści. Ale Szacki działał mi na nerwy niemal od samego począku. Do kroćset, czy on naprawdę musi być taki popaprany?! Temu marudzie przeszkadza mnóstwo właściwie nieistotnych drobiazgów codziennego życia, które dopiero razem w jego głowie łączą się w jedną wielką kupę. Co gorsza, z każdą kolejną stroną dowiadujemy się, że jego przeświadczenie o swojej nieciekawej egzystencji nie ma właściwie pokrycia w rzeczywistości. No dobrze, może nie zarabia zbyt wiele, nie stać go na stołowanie się w warszawskich restauracjach, a pracy czasem zbyt wiele. Ale z żoną wbrew pozorom dogaduje się całkiem dobrze, relacja z córką też wygląda dobrze, a w pracy od czasu do czasu zdarzają się ciekawe sprawy, takie jak ta.
Wiem, że sporo jest takich ludzi na świecie. Wiem, ale nie rozumiem. Czy naprawdę nie zauważają tego, że sami są przyczyną własnego nieszczęścia? Że gdyby przestali tak podchodzić do świata, większość ich problemów samoczynnie by się rozwiązała? No, naprawdę, czy to jest aż takie trudne?
To rzekłszy, dodaję do listy książek oczekujących na przeczytanie kontynuację losów Szackiego – ciekawi mnie, jak bardzo jeszcze spaprze sobie życie.
Oto dalszy ciąg podsumowania książek, które towarzyszyły mi w 2015 roku. Zaczynamy od maja, czyli tam, gdzie zakończyłem pierwszą część podsumowania.
To ciekawe, przez pierwsze cztery miesiące przeczytałem tyle książek, ile przez pozostałe osiem. Czyli jeśli chodzi o sztuki, moja prędkość zmalała, stąd nie udało mi się zrealizować zaplanowanego celu 30 książek. No, ale w tej części roku zabrałem się za wiele naprawdę grubych lektur, o czym przekonacie się poniżej.
MAJ
Pierwszy śnieg, Jo Nesbo
Czytałem: 13 dni
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Recenzja: Pierwszy dreszcz
Łohoho, właśnie takie książki przypominają mi, dlaczego uwielbiam czytać kryminały! To tu znalazłem właśnie to trudo opisywalne coś, czego brakowało mi i przy "Balu absolwentów", i przy "Chemii śmierci". Coś, co wywołuje burzę emocji.
CZERWIEC
Profesor, John Katzenbach
Czytałem: 27 dni
Ocena: ★★★★★☆☆☆☆☆
Recenzja: Profesor nienadzwyczajny
No właśnie, wyobraźcie sobie teraz, że po świetnej lekturze trafiacie na książkę mierną, przeciętną i czasem ciągnąca się jak flaki z olejem. Teraz rozumiecie już, co czułem podczas czytania? Najsłabsza pozycja 2015 roku.
Mówca umarłych, Orson Scott Card
Czytałem: 12 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Recenzja: Będzie, bo ja tak mówię
Po świetnej i - zdawałoby się - kompletnej "Grze Endera" nie wiedziałem, czego się spodziewać po tej powieści. Ale długo nie musiałem się martwić - "miała mnie" już po kilku stronach. Nie dajcie się zwieść mej recenzji. To naprawdę bardzo dobra książka.
LIPIEC
Syn, Jo Nesbo
Czytałem: 22 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Recenzja: Wszyscy jesteśmy s...synami
Kolejny Nesbo'2015. W jego powieściach bez Harrego Hole, niebezpiecznie wzrasta, jak by tu go nazwać, współczynnik dziwaczności. Tu jednak zatrzymał się na rozsądnym poziomie, co zaowocowało całkiem przyjemną lekturą.
Z mgły zrodzony, Brandon Sanderson
Czytałem: 13 dni
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Recenzja: Trylogia wieków
Na lato przygotowałem sobie parę potencjalnych hiciorów. I to był hicior w stu procentach! 13 dni, jak na tak obszerną książkę, to dla mnie absolutny rekord prędkości czytania w 2015. Musiała więc być dobra.
SIERPIEŃ
Studnia wstąpienia, Brandon Sanderson
Czytałem: 16 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Recenzja: Trylogia wieków
Nie czekałem więc i od razu zabrałem się za kontunuację. Ocena odrobinę niższa, gdyż - wiadomo - środkowa część ma swoje prawa, poza tym człowiek już się trochę oswoił ze światem, którego odkrywanie w pierwszej części było niesamowitym przeżyciem. Ale ogólnie - wciąż znakomita rozrywka!
WRZESIEŃ
Jedwabnik, Robert Galbraith
Czytałem: 30 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Recenzja: Raczej zwykły kapuśniaczek
Chwila wytchnienia od fantastyki na kolejny pewniak lata... a tu lekkie rozczarowanie, niestety. Chociaż może przesadzam, bo 7/10 to chyba niemało, ale po "Wołaniu Kukułki" tu oczekiwałem jednak czegoś jeszcze lepszego.
Bohater wieków, Brandon Sanderson
Czytałem: 18 dni
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Recenzja: Trylogia wieków
Spektakularne ukoronowanie trylogii i najpiękniejsze zakończenie z wszystkich książek 2015 roku. Rajusiu, jak ja lubię dobre zakończenia!
PAŹDZIERNIK
Timebound, Rysa Walker
Czytałem: 29 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Recenzja: Time walker
Początek kolejnej młodzieżowej trylogii, zręcznie napisane, dobrze się czyta, no i ciekawy pomysł na podróże w czasie. Czytane po angielsku, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym:)
LISTOPAD
Pielgrzym, Terry Hayes
Czytałem: 27 dni
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Recenzja: Ludzie, oszalałem!
Drugie pozytywne zaskoczenie w tym roku! Wciągający klimat, hollywoodzka konwencja. Choćbyście się nie wiem jak śmiali z "amerykańskich głupot", na końcu i tak będziecie kibicować głównemu bohaterowi.
GRUDZIEŃ
Time's Edge, Rysa Walker
Czytałem: 26 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Recenzja: Time walker
Drugi tom "czasoumilacza" Rysy Walker jest chyba nawet lepszy niż pierwszy. Bardziej daje odczuć brutalną prawdę czasów, w których lądują bohaterowie, czy to początek, czy środek XX wieku. No i ta ciekawość, co będzie dalej...
Echo w płomieniach, Lee Child
Czytałem: 11 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Recenzja: Reacher + Texas = płomienie
Dość nieświadomie rok 2015 spiąłem ładną klamrą – rozpocząłem go i zakończyłem Jackiem Reacherem, niestrudzenie wędrującym przez stepy, miasta i pustynie Ameryki. Cóż, Reacher to kategoria sama w sobie:)
Wszystkie zaległości w recenzjach książek przeczytanych w poprzednim roku nadrobione, mogę więc teraz na spokojnie podsumować rok 2015 od strony czytelniczej.
W 2015 roku przeczytałem 24 książki. Dla jednych to tyle, co przeczytają w dwa miesiące, niemniej dla mnie to i tak postęp w porównaniu do roku poprzedniego. Ale dzięki temu przynajmniej mogę tu w skrócie przytoczyć je wszystkie po kolei – choć po krótkim namyśle postanowiłem podzielić to zestawienie na dwie części. Zapraszam więc na podróż ekspresem przez pierwszą część 2015 roku.
STYCZEŃ
Podejrzany, Lee Child
Czytałem: 13 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Jak już ostatnio wspominałem, do tej odsłony przygód Jacka Reachera zabrałem się zaraz po przeczytaniu poprzedniej - i to był błąd. Uwielbiam Reachera, ale jego nadmiar jednak szkodzi.
Wybawiciel, Jo Nesbo
Czytałem: 16 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Od czasu Czerwonego gardła kolejne tomy przygód Harry'ego Hole nie schodzą poniżej wysokiego poziomu i tak jest też w tym przypadku. Plus ciekawy opis funkcjonowania Armii Zbawienia w Norwegii.
LUTY
Vertical, Rafał Kosik
Czytałem: 7 dni
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Pierwsze duże zaskoczenie w tym roku, i to bardzo pozytywne! Skąd ten człowiek bierze tyle pomysłów, w dodatku tak oryginalnych?! Niesamowita lektura.
Godzina zero, Agata Christie
Czytałem: 8 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Od 2014 powoli naprawiam zaległości w kryminałach Agaty Christie. Ten był OK, ale w pamięć mi się nie wrył – dziś już nie pamiętam nawet, o czym opowiadał.
Bal absolwentów, Ruth Newman
Czytałem: 9 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Czytało się dobrze, ale w sumie nic tu nie wychodziło poza standard. Zakończenie miało porządnie zaskoczyć i może nawet tak było, lecz przeprowadzone to zostało w dość sztampowy sposób.
MARZEC
Szczęśliwa ziemia, Łukasz Orbitowski
Czytałem: 9 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
To po prostu opowieść o nieszczęśliwych ludziach, choć wzbogacona o wątek fantastyczny. Pierwsze moje spotkanie z Orbitowskim i jego styl od razu przypadł mi do gustu. Warto!
Kurtyna, Agata Christie
Czytałem: 8 dni
Ocena: ★★★★★★☆☆☆☆
Jak na razie najsłabsza powieść Christie, z tych, które dotąd przeczytałem. Jakoś przeoczyłem fakt, że jest o ostatnim śledztwie Herkulesa Poirot, inaczej zostawiłbym ją sobie na później.
Steelheart, Brandon Sanderson
Czytałem: 8 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Postanowiłem (na jakiejś krótszej powieści) sprawdzić, co to za gość, ten Sanderson, którego nazwisko coraz częściej słyszałem poprzedzane lawiną "achów" i "ochów". Padło na "Steelheart" w oryginalnym języku. No i... tak się zaczęła wielka przygoda. Ach, och, Sanderson!
Gra Endera, Orson Scott Card
Czytałem: 18 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Nadrabiania zaległości z klasyki ciąg dalszy. Zaiste, dobra książka, tak jak mówili. Byłaby jeszcze lepsza, gdybym nie oglądał filmu wcześniej. Podobają mi się stawiane w niej pytania. Odpowiedzi już nie wszystkie.
KWIECIEŃ
Chemia śmierci, Simon Beckett
Czytałem: 7 dni
Ocena: ★★★★★★★☆☆☆
Miałem nadzieję się wkręcić w nową serię kryminalną z antropologiem sądowym Davidem Hunterem, ale pierwsza część nie wystarczyła na zachętę. I znowu, czytało się bardzo dobrze, ale czegoś mi zabrakło. Może jeszcze kiedyś dam mu szansę.
Madika z Czerwcowego Wzgórza, Astrid Lindgren
Czytałem: wiele wieczorów
Ocena: brak
To z kolei lektura, którą czytałem dzieciom wieczorami:) Nie czytałem jej wcześniej, więc dołączam do swojego podsumowania, jednak oceniać nie będę – wspomnę tylko, że dzieci płakały, jak się skończyła...
Elantris, Brandon Sanderson
Czytałem: 21 dni
Ocena: ★★★★★★★★☆☆
Recenzja: Jak Brandon szlifuje swe Aony
Po odkryciu Sandersona, postanowiłem zabrać się za jego powieści chronologicznie, w kolejności wydawania. Pierwsza powieść autora to genialny koncept, aczkolwiek wykonanie pozostawia jeszcze trochę do życzenia.
Ach, no i w tym momencie zaczęła się moja przygoda z Booklikes:)
Ciąg dalszy nastąpi...